Obowiązkowa wuzetka, krem (nie)sułtański i greccy bogowie w Hortexie. Czym osładzaliśmy sobie PRL?
Kamil Olek
Szarzy ludzie w szarych domach żywiący się szarością, wszystko to zaś ku chwale szarej Polski, zwanej dla niepoznaki ludową – mniej więcej tak, choć szczęśliwie jedynie w projekcjach tęgich partyjnych głów, wyglądać miało podejście do jedzenia w czasach słusznie minionych. Zamierzenia dość szybko rozminęły się jednak z rzeczywistością, przekorna ludzka natura sprawiła zaś, że produkty ówczesnej kreatywności kulinarnej (mimo że w większości "kombinowane") przetrwały o wiele dłużej niż misternie budowany peerelowski "dobrobyt". Ich deserowa część natomiast (a ta, w odpowiedzi na konieczność dosłodzenia gorzkiej codzienności, była dość spora) po części króluje aż do dziś. I to ją właśnie wrzucamy tym razem na tapet.
Warszawski zestaw obowiązkowy. Skąd wzięła się wuzetka?
"Kawa i wuzetka są obowiązkowe dla każdego. Bijemy się o Złotą Patelnię" – choć kultowy cytat z równie kultowego barejowskiego "Misia", gruntujący przekonanie o zawartości tak zwanego "zestawu obowiązkowego", był jedynie zgrabnym ukazaniem pokrętnej i absurdalnej logiki systemu, wuzetka rzeczywiście stała się dość istotnym symbolem tamtych czasów. Dostępna (prawie) wszędzie, relatywnie tania, a przy okazji dająca namiastkę pożądanego, choć dyskusyjnego z dzisiejszej perspektywy luksusu – tyle w zupełności wystarczyło, by przekładane kremem ciastko uznane zostało za królową (albo i pierwszą sekretarzynię) peerelowskich cukierni. Skąd się jednak wzięło?
Skoro mówimy o jedzeniu, odpowiedź może być tylko jedna – nie wiadomo. A przynajmniej nie do końca, teorii jest bowiem kilka. Najpopularniejsza głosi związek nazwy z warszawską trasą W-Z, której otwarcie w 1949 roku miało zostać uczczone przez jedną ze stołecznych cukierni właśnie wuzetką, czyli kakaowym biszkoptowym ciastem, przełożonym bitą śmietaną i pokrytym lukrową czekoladą.
Inna z przytaczanych wersji tyczy się z kolei konkursu, zorganizowanego przez Cech Rzemiosł Spożywczych pod koniec lat 40. ubiegłego wieku, wygranego zaś przez wyżej wspomnianą cukiernię oraz jej ciastko – upamiętniające największą inwestycję powojennej Warszawy. Są jednak i warianty nieco bardziej przyziemne, wywodzące wuzetkę od skrótu "WZK", czyli "wypiek z kremem", albo i "WZC", czyli "wypiek z czekoladą". Choć ostatni z nich może też oznaczać Warszawskie Zakłady Cukiernicze, które przez długie lata miały wyłączność na produkcję wuzetek. "Uwolnienie" nastąpiło bowiem dopiero w latach 70. I trwa do dziś.
"Egzotyczny" PRL, czyli o kremie sułtańskim i "Ambrozji"
A jako że jesteśmy już przy deserach (przynajmniej w zamierzeniu) "luksusowych", nie sposób nie wspomnieć i o peerelowskiej egzotyce. A właściwie "egzotyce", niewiele miała ona bowiem wspólnego z rzeczywistą definicją tego słowa. Jej wyrazem był zaś między innymi osławiony krem sułtański (mający z sułtanem tyle samo wspólnego, ile ryba po grecku z Grecją czy PRL z demokracją), który, choć powstał jeszcze w latach 60., kojarzony jest przede wszystkim z epoką Gierką. Tą "dostatnią", gdyby ktoś zapomniał. A skojarzenie to zawdzięcza polskiej kinematografii.
Konkretniej – filmowi Janusza Kondratiuka "Dziewczyny do wzięcia" z 1972 roku. W jednej ze scen bohaterki ronią łzy (i to bynajmniej nie te krokodyle) nad pucharkami, lecz niewiele wspólnego ma to ze smakiem. Ten był bowiem... przyzwoity. Choć nie na tyle, by ostać się w kawiarnianych menu po zmianie systemu. Dziś jednak, gdy wiedzeni współczesną wersją chłopomanii rzewnie wzdychamy do peerelowskiej przeszłości, warto przypomnieć sobie to, co jeszcze niedawno uznawane było ze symbol elegancji, luksusu i Orientu.
Krem sułtański – rodem z lat 70.
Składniki:
- 500 mililitrów śmietanki (30-procentowej lub większej zawartości tłuszczu)
- 4 łyżki cukru pudru
- 2 łyżki kakao
- 70 gramów rodzynek
- 70 mililitrów rumu (opcjonalnie brandy, a w wersji bezalkoholowej - woda z aromatem rumowym)
- mini bezy
Sposób przygotowania:
Rodzynki przelać wrzątkiem, po czym odsączyć i zalać rumem (lub zamiennikiem). Odstawić na mniej więcej 2 godziny.
Śmietankę ubić na sztywno z cukrem pudrem, po czym podzielić ją na dwie części i do jednej z nich dodać kakao.
W pucharku ułożyć kolejno: połowę odsączonych z płynu rodzynek, śmietanę z kakao, śmietanę bez dodatków, resztę rodzynek oraz pokruszone mini bezy.
I to by było na tyle. Dobre? Dobre. Do powtórzenia? Może kiedyś. To jednak nie koniec blichtru sprzed lat. Mniej filmowym deserem, choć podobnie jak i krem sułtański – szeroko dostępnym, a także uznawanym za elegancki – była bowiem "Ambrozja". Podawana przede wszystkim w lokalach Hortexu (dla niewtajemniczonych – jednej z niewielu ówczesnych sieci gastronomicznych), składała się z lodów w towarzystwie bitej śmietany, orzechów, rodzynek oraz czekolady i – jak można się domyślać – niekoniecznie równała się z pokarmem greckich bogów. Choć może Dionizos by się pokusił.
W Hortexie można było jednak spróbować także innych przysmaków, stanowiących niejako odbicie od ówczesnej przyziemności (i wiecznych niedoborów na sklepowych półkach). Ot, choćby słynnych lodów Cassate – inspirowanych sycylijskim deserem i zamawianych jedynie przy najważniejszych okazjach, wypełnionych kremem rożków czekoladowych czy mrożonej kawy, którą dziś można by porównać do tej, serwowanej przez jedną z popularnych kawiarnianych sieciówek. Tyle, jeśli chodzi o wielkie wyjścia. Wracamy do domu, bo i tam można było od czasu do czasu podnieść sobie nieco poziom cukru.
Nie z wielkiej płyty, a czekoladowy. O nieśmiertelnym bloku i jemu podobnych
Imieniny, urodziny, jubileusze i święta maści wszelkiej – okoliczności do rozwoju słodkiej kulinarnej kreatywności było w PRL-u wiele, żadna z wielkich (i tych mniejszych również) okazji nie mogła się bowiem obejść bez "czegoś do kawy". Słodkości tworzono więc na potęgę – zarówno tradycyjnie, o ile pozwalały na to warunki, jak i nieco nowocześnie (choć w 9 na 10 przypadków oznaczało to ni mniej, ni więcej tyle, co "biorąc pod uwagę braki w zaopatrzeniu sklepów"). A że czasy były, jakie były, skupmy się na drugiej z wymienionych kategorii.
Tam właśnie znalazł się między innymi blok czekoladowy (choć w przeciwieństwie do pstrokatych zabudowań wyrastających tu i ówdzie, przygotowywany na ogół bez użycia płyt, szczególnie tych wielkich) – deser "kombinowany", stworzony w odpowiedzi na czekoladowe potrzeby społeczeństwa. A że zamiast czekolady użyto importowanego mleka w proszku... Cóż, jaka rzeczywistość, takie metody. Choć z tych skorzystać można i dziś.
Blok czekoladowy jak z PRL-u – przepis (prawie) oryginalny
Składniki:
- 200 gramów masła
- 400 gramów mleka w proszku
- 4 łyżek kakao
- 3/4 szklanki cukru
- 1/2 szklanki mleka
- herbatniki
- bakalie
Sposób przygotowania: Masło rozpuścić, po czym dodać do niego cukier, mleko (to płynne) oraz kakao – gotować aż do rozpuszczenia się cukru, cały czas mieszając. Zdjąć z ognia.
Do kakaowego płynu dodawać stopniowo mleko w proszku, nieustannie mieszając, aż całość stanie się bardzo gęsta.
Do tak przygotowanej masy dodać pokruszone herbatniki oraz dowolne bakalie (rodziny, żurawinę, orzechy i tym podobne). Przełożyć do wybranej foremki (wyłożonej uprzednio folią spożywczą) i schładzać w lodówce przez kilka godzin (a najlepiej – przez całą noc).
Na bloku świat jednak się nie kończy (a przynajmniej nie na tym czekoladowym). Grzechem byłoby więc nie wspomnieć o szyszkach z preparowanego ryżu, wypełnionych kakaową masą orzeszkach (przygotowywanych za pomocą specjalnej formy), bajaderkach (znanych też jako ziemniaczki) czy tak zwanej Chatce Baby Jagi (przechrzczonej później na Chatkę Puchatka) oraz niezapomnianej Karpatce, którą pod koniec epoki PRL częstowano gości na wszystkich imieninowych imprezach.
I choć lwia część peerelowskich deserów odeszła już do lamusa, mamy nadzieję, że ta krótka podróż w przeszłość, będzie stanowić pewną postać remedium na pojawiającą się co jakiś czas nostalgię. Bo i ona bywa potrzebna, przynajmniej od czasu do czasu.
Zobacz też: