Islandzki kult hot-doga. Czym są pylsur i dlaczego uchodzą za najlepsze na świecie?
Choć historia wszechobecnej dziś bułki z parówką nierozerwalnie wiąże się ze Stanami Zjednoczonymi i po europejskiej stronie Atlantyku można odnaleźć miejsce, gdzie stała się ona nie tylko fast foodem, a wręcz kulturowym emblematem. Wbrew pozorom nie chodzi o Francję (choć mianem "francuskiego" – niesłusznie – określa się w Polsce najpopularniejszy rodzaj hot-doga), lecz o dużo dalszą i zdecydowanie zimniejszą... Islandię. Tamtejsze pylsur w oczach – a raczej w kubkach smakowych – wielu uchodzą bowiem za najlepsze na świecie, na głowę bijąc amerykańskie odpowiedniki. Skąd wzięły się w krainie gejzerów? Jak smakują? I co wspólnego mają z nimi Bill Clinton oraz Kim Kardashian?

Parówkowa duma skutej lodem wyspy. Czym jest pylsa?
Niepozorna Islandia – kraj bez barów spod szyldu złotych łuków i innych doskonale znanych w kontynentalnej Europie gigantów gastronomicznych – choć własną kuchnię opiera przede wszystkim na rybach i produktach mlecznych, uczyniła z hot-doga przysmak niemalże narodowy. Tutejsze pylsur (czyli po prostu... "parówki" – choć w tym przypadku otoczone bułką) to jednak liga nieznana rzeczywistości przydrożnych stacji czy sklepów z płazem w logo. Po pierwsze – robione są z jagnięciny, często z dodatkiem wieprzowiny i wołowiny, co nadaje im charakterystycznego, lekko ziołowego smak, dalekiego od mdłych i tłustych wersji znanych w większości krajów Starego Kontynentu. Po drugie – podawane są w lekko słodkawej bułce, na ogół z chrupiącą cebulką, remuladą, ketchupem, musztardą i sosem koktajlowym, których połączenie okazuje się "robić robotę". O ich wyjątkowości decyduje zaś nie tylko skład, lecz i ceremonialna wręcz "otoczka" – sposób podania, kultura jedzenia i miejsce, jakie zajmują w codzienności Islandek oraz Islandczyków. Skąd się tam jednak wzięły?
Trudno jednoznacznie ustalić, kiedy pylsur wyrosły na fundament islandzkiego street foodu, jednak ich popularność zaczęła gwałtownie rosnąć po 1945 roku. W latach 50. i 60. mieszkańcy i mieszkanki Islandii zaczęli masowo (choć nie całkowicie) “przesiadać się" z osławionej zupy rybnej na kiełbaski – tanie, szybkie i dające namiastkę "zachodniego" stylu życia. Mimo to pierwsza (a przy tym najpopularniejsza również dzisiaj) budka z hot-dogami – Bæjarins Beztu Pylsur (co przełożyć można na "najlepsze hot-dogi w mieście") – działa nieprzerwanie od 1937 roku i wciąż stoi w samym sercu Reykjavíku, otoczona kultem niemal świątynnym. To właśnie tam w 2004 roku pojawił się Bill Clinton, który zamówił swojego pylsura w niekoniecznie klasycznej formie (zamiast "með öllu" – czyli "ze wszystkim" – zadowolił się bowiem jedynie musztardą). Kilkanaście lat później śladem byłego prezydenta USA poszli między innymi James Hetfield z Metalliki czy Kim Kardashian – zaraz za nimi zaś rzesze turystów oraz celebrytów i celebrytek z całego świata.

Nie bez znaczenia pozostaje też cena. W kraju, gdzie obiad w restauracji potrafi kosztować kilkaset złotych, pylsa to jeden z ostatnich bastionów budżetowej gastronomii. Za islandzką bułkę z parówką średnio zapłacić należy bowiem równowartość 20-25 złotych (czyli mniej więcej tyle, ile kosztuje tutaj kawa). A że całość smakuje nieporównywalnie lepiej niż wiele wersji "premium" – tak z Europy, jak i ze Stanów – nikogo dziwić nie powinno, że lokalne budki ustawicznie oblegane są i przez miejscowych, i przez przyjezdnych.
W świecie, w którym fast food coraz częściej udaje fine dining, a lokalność bywa tylko hasłem na opakowaniu, islandzki hot-dog pozostaje tym, czym być powinien – uczciwą bułką z parówką, bez egzaltacji i półprawd. Pylsa nie próbuje nikogo przekonać, że jest czymś więcej. I na tym też polega jej fenomen.
Zobacz też: