O nieudanym detronizowaniu wuzetki, czyli krótka kariera warszawskiej zygmuntówki
W roku 2009 stołeczny ratusz zapragnął utrwalić Warszawę w przestrzeni nieregulowanej na ogół przez urzędowe procedury – a mianowicie na talerzu. Korzystając z okoliczności tłustego czwartku, ogłoszono więc konkurs na oficjalne ciastko stolicy, które – zastępując niejako osławioną wuzetkę – miałoby szansę trafić nie tylko do kawiarnianych gablotek, ale i pod warszawskie strzechy, stając się sławne niemal tak, jak rurki z Wiatraka czy pańska skórka w okolicach pierwszego dnia listopada. Padło na zygmuntówkę – deser, którego kariera potoczyła się zupełnie inaczej, niż zakładano. Znalezienie tegoż w dzisiejszej stolicy... graniczy bowiem z cudem.

Słodka kolumna, czyli o konkursie na nowy deser Warszawy
By trzymać się jednak chronologii, wróćmy do roku 2009 – rzeczony konkurs rozstrzygnięty został po dwóch miesiącach, udział wzięło w nim zaś kilkanaście warszawskich cukierni, zrzeszonych w Cechu Rzemiosł Spożywczych. Ostatecznie najwyżej oceniono propozycję Witolda Teledzińskiego, a ciastko, które stworzył, miało zostać nie tylko słodkim hołdem dla historii miasta, ale i obrazem wyjątkowo symbolicznym, który szybko skojarzono z Kolumną Zygmunta, trwającą od ponad 380 lat na dzisiejszym placu Zamkowym. Z nią związana okazała się także nazwa nowego deseru – "zygmuntówka" – wyłoniona w osobnym konkursie, tym razem internetowym (propozycja przebiła nazwy takie jak "metropolitanka", "metropolka" czy "stołeczniak") – mieszkańcy i mieszkanki mieli bowiem nie tylko jeść, ale i nazwać. Ot, demokracja w służbie cukiernictwa.
Forma? Imponująca, wysoka i nie bez przyczyny kojarzona z kolumną. U podstaw znalazł się więc spód z masy migdałowej, powyżej ukryto aksamitny mus czekoladowy, kontrastujący z kwaskowatą warstwą konfitury żurawinowej; dalej następowała delikatna bita śmietana, wznosząca się ku górze, gdzie oczekiwała bezowa korona – lekka, krucha i wieńcząca całość z elegancją godną stolicy. W teorii – ciastko idealne. Ambitne i spójne z warszawską historią. Problem jednak w tym, że nie każdy symbol da się zmaterializować tak, jak zaplanowano.
O zastępowaniu wuzetki zygmuntówką i marnych tego konsekwencjach (dla tej drugiej)
Zygmuntówka, mimo starannego projektu, dobrych intencji i szeroko zakrojonej akcji promocyjnej, okazała się zbyt trudna do pokochania. Jej wysokość – efektowna, lecz niepraktyczna – utrudniała serwowanie, a warstwowość – choć imponująca – komplikowała logistykę. W cukierniczych realiach, gdzie każda minuta i każdy grosz mają znaczenie, ciastko stało się tym samym kosztowne w produkcji, trudne w do przechowania i mało opłacalne.
Problem nie dotyczył jednak wyłącznie strony technicznej. Jak zauważa profesor Włodzimierz Pessel, kulturoznawca z Uniwersytetu Warszawskiego, zygmuntówka – ze względu na wysokość – okazała się też ciastkiem "niezręcznym w konsumpcji, a przy tym "ambiwalentnym w smaku": początkowo bardzo słodkim, następnie kwaśnym, na koniec zaś ponownie słodkim (co pomogło w stworzeniu niezbyt lotnej narracji o ciastku dziwnym i niejednoznacznym jak sama Warszawa). Pessel dodaje przy tym, że kampania promująca nowe ciastko była w istocie "akcją medialną skierowaną przeciwko wuzetce" – deserowi, który wrósł w warszawski krajobraz na stałe, mimo skojrzeń z "produktami państwowej gastronomii z czasów Polski Ludowej" (co zawdzięcza z kolei między innymi legendarnej scenie z "Misia" Stanisława Barei).
Warszawiacy i warszawianki pozostali więc wierni swoim przyzwyczajeniom, a zygmuntówka – jako nazbyt wyreżyserowana – pozostała nieco egzotyczną ciekawostką, którą znaleźć dziś w cukierniach trudno (choć nie jest to niemożliwe, o ile wie się, gdzie szukać). Historia ciastka to zaś nie tylko opowieść o niespełnionej ambicji miejskiego marketingu, ale i przypowieść o tym, że symbole nie rodzą się na zamówienie. Nie powstają w gabinetach i nie dają się zadekretować. Muszą wyrosnąć z potrzeby, przyzwyczajenia i emocji, kupowane z rozpędu i sentymentu, a także wspominane po latach. Tak jak wuzetka. Na przykład.
Zobacz też: