Gdzie jest Agatha? O jedenastodniowym zniknięciu pani Christie słów kilka
Choć życie Agathy Mary Clarissy Christie (z domu Miller) można potraktować jako linearną opowieść o sukcesie - od prób literackich pod okiem matki poczynając, na statusie jednej z najpopularniejszych autorek świata kończąc - w istocie bliżej mu do wielowątkowej sagi, gdzie los miesza tropy ze zręcznością, której we własnej twórczości nie powstydziłaby się i sama zainteresowana. W biografii tejże - poza niewątpliwymi rekordami (dwa miliardy egzemplarzy czynią z niej bowiem jedną z najlepiej sprzedających się autorek wszech czasów) - znajdziemy bowiem i epizody rodem z powieści o Poirocie czy Marple, w tym zdarzenie z drugiej połowy lat 20. XX wieku, kiedy "królowa kryminału"... rozpłynęła się w powietrzu.

Jedenaście grudniowych dni, czyli o (prawdopodobnie) najsłynniejszych poszukiwaniach w dziejach Wielkiej Brytanii
3 grudnia 1926 roku miał zapisać się w historii niekoniecznie złotymi zgłoskami - ot, banalny dzień, kiedy to nie wydarzyło się nic godnego uwagi; Agatha Christie - licząca sobie wówczas lat 36 i mająca na koncie już kilka publikacji - postanowiła jednak odmienić ów stan rzeczy (choć do dziś nie wyjaśniono jaki udział miała w tym świadoma wola). Chwilę przed 22:00 opuściła więc swoją posiadłość w Sunningdale, w hrabstwie Berkshire (zwaną "Styles" - od miejsca akcji pierwszej powieści autorki), wsiadła do Morrisa Cowleya i... zniknęła - nie tyle w przenośni, ile dosłownie.
Następnego dnia samochód został odnaleziony na terenie Newlands Corner, w hrabstwie Surrey (czyli ponad dwadzieścia kilometrów dalej) - wewnątrz natrafiono na ubrania, a także nieważne prawo jazdy pani Christie; śladów jej samej jednak nie uświadczono. Dramatyzmu sytuacji dodawał fakt, że auto porzucone zostało na zboczu stromego, kredowego urwiska - poniżej tego rozlewał się zaś zbiornik o sugestywnej nazwie Silent Pool (a więc "Cichy Staw"). Całość składała się w scenerię na tyle złowieszczą, że wielu poczęło traktować ją jako najciemniejszy z rozdziałów stworzonych przez Agathę - tym razem miała ona jednak opuścić literackie ramy.
Nazajutrz o zaginięciu poczytnej pisarki wiedziała już cała Wielka Brytania (a dzięki "New York Timesowi" także spora część Stanów Zjednoczonych) - zdjęcia Christie zdobiły czołówki niemal wszystkich tytułów, a hipotezy, które same w sobie mogłyby stać się kanwą niejednej powieści, mnożono w nieskończoność. Niezależnie od medialnego spektaklu trwały jednak i rzeczywiste poszukiwania autorki - w te zaangażowało się aż piętnaście tysięcy (!) ochotników oraz ochotniczek; na miejscu użyto też psów tropiących, a nawet... poderwano samoloty. Ba, Arthur Conan Doyle - a więc "ojciec" Sherlocka Holmesa - miał prosić wówczas o pomoc słynne medium (udając się doń z rękawiczką Agathy), a do Sunningdale przybyła Dorothy L. Sayers - twórczyni serii z lordem Peterem Wimseyem - z zamiarem dokładnego zbadania okolicy domu koleżanki fachu. Efekt? Mizerny. Śladów Agathy Christie brak.
Gdy po jedenastu dniach sprawa wydawała się bardziej niż beznadziejna, nadszedł wyczekiwany przełom - pisarka została odnaleziona (co nie ucięło jednak fali spekulacji). Gdzie? Ano... blisko 400 kilometrów od swojej posiadłości - w Swan Hydropathic Hotel (dziś funkcjonującym pod nazwą Old Swan Hotel), na terenie uzdrowiskowej miejscowości Harrogate (w hrabstwie North Yorkshire, u podnóża Penninów), gdzie rozpoznać miał ją jeden z kuracjuszy. Christie zameldowała się tam jako "Tressa Neele" (używając tym samym nazwiska... kochanki swojego męża) i przez kilka dni korzystała z uroków górskiej miejscowości, przedstawiając się jako przybyszka z Kapsztadu.
Niedługo później Archibald Christie (wspomniany mąż Agathy) przekazał reporterowi "Daily Herald", że jego żona doświadczyła "niemal całkowitej utraty pamięci" i "nie rozpoznała nawet jego". Ile w tym prawdy? Cóż - sama Christie przez kolejnych pięćdziesiąt lat (zmarła bowiem w roku 1976) odnosiła się do sprawy wyjątkowo niechętnie, czyniąc wyjątek raz - dla "Daily Mail", dwa lata po opisywanych wydarzeniach. Przyznała wówczas, że mimo publicznych twierdzeń o starannie wyreżyserowanym spektaklu, 3 grudnia wyszła z domu "w stanie ogromnego napięcia", by udać się do Londynu, a następnie powrócić do Sunningdale; w pobliżu kopalni jej auto miało uderzyć w przeszkodę, a ona sama "przestała być panią Christie".
"Czułam się, jakbym błąkała się w przedziwnym śnie, aby później ocknąć się w Harrogate, jako zadowolona z życia kobieta, która jest święcie przekonana, że właśnie przyjechała z Południowej Afryki", twierdziła wówczas, dodając, że do North Yorkshire dotarła ostatecznie pociągiem.
Mimo udzielonych wówczas wyjaśnień zniknięcie Agathy po dziś dzień zdaje się zagadką nierozwiązaną. W swojej autobiografii sama zainteresowana nie wspomina o tym ani słowem, a późniejsze interpretacje przyczyn wydarzeń z grudnia 1926 roku przez lata rozszczepiały się niczym tropy w jej własnych powieściach. Jedni - jak Janet Morgan - twierdzili, że autorka popadła w stan fugi dysocjacyjnej, czyli amnezji wywołanej ogromnymi emocjami. Inni, choćby Jared Cade, skłaniali się ku wersji, że całość była planem obliczonym na upokorzenie męża (który kilka miesięcy wcześniej poinformował ją o zamiarze złożenia pozwu rozwodowego), choć sama autorka nie przewidziała, że efekt uboczny przybierze kształt publicznego melodramatu na skalę całego kraju. Jeszcze inni - w tym Laura Thompson - tłumaczyli całość sytuacją, w którym świadomość co prawda nie opuściła Christie całkowicie, lecz ustąpiła pola impulsom, które wymknęły się spod kontroli. Ostatnia z teorii mówi z kolei o... akcji promocyjnej, powiązanej rzekomo z wydaną w tym samym roku historią o Herculesie Poirocie (ta, ze względu na nietypowe zakończenie, nie od razu zaskarbiła sobie bowiem uznanie krytyki i publiki).
Jak było naprawdę? Tego nie dowiemy się prawdopodobnie nigdy. I choć mnożono diagnozy, teorie i interpretacje, faktem pozostaje, że pewnego grudniowego wieczoru Agatha Christie zniknęła bez śladu, tworząc zagadkę, której - być może - nie rozwikłała nawet ona sama.