Białe dymy i czarne prognozy. Dlaczego ponownie ulegamy iluzji konklawe?
"Chi entra papa in conclave, ne esce cardinale", głosi watykańskie porzekadło, które po przełożeniu z włoskiego daje nam – "kto wchodzi na konklawe jako papież, wychodzi jako kardynał". Zdanie to, choć wypowiadane na ogół z właściwą Włochom ironią, mogłoby w gruncie rzeczy stanowić skrótową analizę każdego z dotychczasowych okresów sede vacante – mimo to świat (kiedyś ograniczony jedynie do Rzymu, dziś w pełnym tego słowa znaczeniu) nie odpuszcza. Tworzy listy faworytów, mnoży nazwiska i przelicza szanse, nierzadko tracąc przy tym lub – przeciwnie – bogacąc się naiwnością. Dlaczego więc, choć wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że gra ta ustawiona jest inaczej, z uporem maniaka bierzemy udział w zbiorowej iluzji? I co właściwie mówi o nas to nieodparte, powracające zjawisko, które bez większego wysiłku nazwać można "przepapieżowaniem"?

Papabili, czyli o potrzebie uporządkowania chaosu
Nim jednak o papieskich elekcji we współczesnym świecie, zanurzmy się w istocie samego "typowania". Ta nierozerwalnie wiąże się z terminem "papabile", oznaczającym ni mniej, ni więcej "godnego papiestwa". I choć dziś słowo to nierozerwalnie wiąże się z medialnym karnawałem spekulacji, jego korzeni doszukiwać można się jeszcze w XV wieku, kiedy to konklawe ostatecznie nabrało cech instytucjonalnego i zamkniętego rytuału – choć nie niosło ono wówczas ciężaru prasowej gry, pozostając raczej formą wewnętrznej, kuluarowej wiedzy.
Z czasem, gdy kościelny świat przestał jawić się jako twierdza zamknięta dla spojrzeń świata, a media zaczęły chłonąć każdy gest i każde niedopowiedziane słowo, papabili stali się bohaterami nowego gatunku literackiego – reportażu spekulatywnego. Forma ta nie powstała jednak z próżni, a raczej jako odpowiedź na "żywotne potrzeby społeczeństwa". Dlaczego tak bardzo pragniemy jednak wiedzieć “kto", mimo świadomości, że ostateczny rezultat – kimkolwiek by się okazał – pozostanie bez większego wpływu na bieg świata? Z jakiego powodu obsesyjnie szukamy nazwisk, przypinając je do wielkich wizji lub jeszcze większych lęków?
Bo chaos jest nie do zniesienia, choćby i marginalny. A konklawe – jako jedyne w swoim rodzaju polityczno-religijne misterium świata – wprowadza chaos absolutny.
Mimo to próby jego systematyzacji wielokrotnie okazywały się jedynie naiwną próbą ujarzmienia procesu, który od początku do końca pozostawał (i wciąż pozostaje) grą ukrytą za murami. I tak Giuseppe Siri – metropolita Genui, a przy tym twardy konserwatysta, mający kontynuować linię Piusa XII – był w 1958 roku murowanym faworytem ówczesnych watykanistów. Wbrew "oczekiwaniom" światu ogłoszono jednak nazwisko Angela Roncallego – wiekowego patriarchy Wenecji, który miał zostać "papieżem przejściowym". Jak skończył się jednak pięcioletni pontyfikat, wie każdy, kto choć raz słyszał o Soborze Watykańskim II.
Z kolei Giovanni Benelli – watykański dyplomata, uchodzący za jednego z ulubieńców dworu Pawła VI – wydawał się naturalnym następcą papieża Montiniego w 1978 roku. Z konklawe w bieli wyszedł jednak Albino Luciani – kolejny wenecki patriarcha, który objął urząd jako Jan Paweł I. Dwa miesiące później, kiedy nieoczekiwana śmierć papieża zmusiła kardynałów do kolejnego głosowania, wybór padł zaś na Karola Wojtyłę – nazwisko, które na listach papabili nie pojawiało się w ogóle.
Rok 2013 przyniósł powtórkę podobnego schematu. Choć Jorge Mario Bergoglio był brany pod uwagę po śmierci Jana Pawła II, osiem lat później uważano go za postać “z przeszłości" – wśród papabili wymieniano zaś między innymi Turksona, Ouelleta czy Scolę. Ostatecznie jednak to "przestarzały" kardynał z Argentyny wyszedł na balkon bazyliki, przybierając imię Franciszek.
Co łączy powyższe historie? To, że wynik konklawe wciąż potrafi zaskakiwać nawet najbardziej doświadczonych obserwatorów. A raczej – przede wszystkim ich.
Typowanie papieża, czyli o sztuce wróżenia z białego dymu
Dlaczego jednak medialne typowania łączy z rzeczywistością mniej więcej tyle, co pogodowe prognozy na następne tysiąclecie?
Po pierwsze – dzisiejsza formuła konklawe zaprojektowana została w sposób, który ma na celu ukrywanie decyzji, a nie ich ujawnianie. Zamknięte drzwi Kaplicy Sykstyńskiej są zaś zarówno teatralnym gestem, jak i świadomym przypomnieniem, że to, co – przynajmniej pozornie – najważniejsze, ma rozstrzygać się poza wzrokiem i słuchem świata.
Po drugie – kardynałowie nie prezentują programów wyborczych i nie składają publicznych deklaracji (na ogół, bo ze wstrzemięźliwością, jak wiemy, bywa różnie). Ich wybór ma być z założenia wynikiem rozmów prowadzonych w ciszy, nie efektem presji społecznej czy medialnego fermentu. I choć współczesne media nieśmiało sugerują, że "przejrzystość" byłaby mile widziana także tutaj, konklawe trwa niejako w logice innego czasu i innej odpowiedzialności.
Po trzecie – kościelne mechanizmy wyborcze nie opierają się na badaniach opinii publicznej, sondażach ani medialnych narracjach, a na wewnętrznych napięciach, sojuszach zawieranych ad hoc, nagłych pęknięciach i gestach, które z zewnątrz wydają się nieczytelne. Wbrew wyobrażeniom, często decyduje nie tyle wizja, ile zmęczenie uczestników, ich lęk przed przeciąganiem procedury i instynkt samozachowawczy grupy zamkniętej na czas nieokreślony w jednym miejscu.
Cynizm? Niekoniecznie. Raczej polityka uprawiana w skali mikro – powolna, rytualna i odporna na zmieniające się mody świata zewnętrznego. Polityka, która od wieków pokazuje, że tam, gdzie historia pisze się za zamkniętymi drzwiami, przewidywanie wyników staje się sztuką równie niepewną, co wróżenie z kształtu obłoków albo koloru dymu.
W purpurowym świecie przewidywalność jest więc iluzją. A każde konklawe – kolejnym przypomnieniem, że kościelna machina, choć istnieje w świecie, funkcjonuje według własnej, pokrętnej logiki – logiki zamkniętych drzwi, nienazwanych sojuszy i decyzji zapadających w kręgu tych, którzy sami siebie uczynili depozytariuszami prawdy. A sam bieg rzeczy – pozornie uroczysty i dostojny – pozostaje ukryty aż do momentu, gdy dźwięk dzwonów nad Piazza San Pietro obwieści nie tyle wybór, co raczej kolejny etap w odwiecznej grze o autorytet.
Dlaczego jesteśmy tak "przepapieżowani"?
"Przepapieżowanie" – termin, który wykuł się w głowie autora niniejszych rozważań – to nic innego jak stan zbiorowego przesycenia tematem wyboru kolejnego biskupa Rzymu. Emocjonalnego, medialnego, analitycznego. Moment, w którym postać przyszłego papieża równie dobrze mogłaby wyskakiwać z lodówek, dominując narrację, rozgrzewając komentarze, podbijając serwisy informacyjne i wyzwalając w społeczeństwie coś, co można nazwać papieską gorączką. I to mimo że realny wpływ jakiegokolwiek wyboru na codzienne życie większości ludzi pozostaje, łagodnie mówiąc, dyskusyjny.
W Polsce odpowiedź wydaje się częściowo oczywista. Dziedzictwo pontyfikatu papieża Wojtyły uczyniło z biskupa Rzymu figurę niejako "swojską" – obecną w codziennych rozmowach, na murach szkół, w architekturze pomników. Każde konklawe, nawet najbardziej odległe kulturowo, w jakiś sposób przypomina więc o jednym wyborze, który – jak się wówczas wydawało – zmienił wszystko.
Zjawisko to wykracza jednak daleko poza kraj nad Wisłą, a "przepapieżowanie" jawi się jako globalne. Jest wyrazem głębszej potrzeby – uczestnictwa w czymś, co, choć odległe, niezrozumiałe i zamknięte dla spojrzeń świata, wydaje się przez chwilę większe od codzienności. Konklawe jest dziś bowiem jednym z ostatnich spektakli typu theatrum ad populum – wyreżyserowanym misterium, w którym uczestniczą wszyscy, choć nikt nie zna tekstu scenariusza. I niewielu chce się jeszcze udawać, że chodzi jedynie o wymiar duchowy.
Skoro "przepapieżowanie" jest jednak chorobą zbiorowej wyobraźni, dlaczego pochylamy się nad tym z taką powagą? Odpowiedź jest równie banalna, co nieunikniona – w przesadzie odbija się coś więcej niż tylko medialny entuzjazm. Każde konklawe, choć przewidywalne w swojej nieprzewidywalności, odsłania bowiem mechanizmy, które, chcąc nie chcąc, wpływają na świat znacznie bardziej, niż byśmy sobie tego życzyli. Nawet jeśli polityka najmniejszego państwa świata nie powinna mieć nic wspólnego z globalnymi nastrojami, to jednak ma. I nie sposób udawać, że jest inaczej.
Nie znaczy to jednak, że nie warto się owemu procesowi przyglądać – o ile nie zabraknie przy tym odpowiedniego dystansu. Papieskie konklawe bez wątpienia jest bowiem unikalnym zjawiskiem społecznym, symbolicznym czy historycznym. I choć narracja duchowa dawno została już przesłonięta przez polityczno-medialne światło reflektorów, nie sposób odmówić temu wydarzeniu znaczenia kulturowego – a to bywa na ogół ciekawsze niż sam wynik.
Ostatecznie nie chodzi przecież o to, kto zostanie papieżem, a o to, by móc – choć przez chwilę – poczuć, że świat potrafi zatrzymać się dla wydarzenia, które zdaje się utrzymywać pozory doniosłości. A że wydarzeniem tym jest polityczna zmiana w najmniejszym państwie świata, której skutki bardziej przypominają grę o wpływy niż walkę o dusze? Cóż. Ironia losu, której ludzkość nie zamierza sobie odmawiać. I którą wciąż potrafi celebrować z iście obrzędowym oddaniem.
Zobacz też: