Zygmunt – nie "Zygmunta". Krótka historia najsłynniejszego dzwonu w Polsce
Polskie dzwony można liczyć w tysiącach, lecz tylko jeden zasługuje na miano "głosu narodowej pamięci" – od dawien dawna ten sam (mimo że z wymienionym sercem), niezmiennie podsumowujący najważniejsze momenty w dziejach Krakowa i całej Rzeczypospolitej. I choć wawelska kariera Zygmunta – o nim wszak mowa – rozpoczęła się ponad pięć wieków temu, do dziś funkcjonuje w zbiorowej świadomości pod... nie do końca poprawnym imieniem. To zaś dopiero początek jego wyjątkowo przewrotnej historii.

Od nieznanych motywów monarchy do symbolu narodowej jedności
Wszystko zaczęło się w roku 1520, kiedy to król Zygmunt (nazwany później Starym) postanowił ufundować dzwon. Ot, po prostu. Być może zrobił to z wdzięczności za narodziny długo wyczekiwanego męskiego potomka z prawego łoża – również Zygmunta. Być może z potrzeby zaznaczenia obecności Jagiellonów w dynastycznym pejzażu wieczności. Albo i dlatego, że był królem. I mógł. Niezależnie od przesłanek stojących za tą decyzją odlanie nowego dzwonu powierzono mistrzowi ludwisarskiemu z Norymbergi – Hansowi Behemowi (który od niedawna działał właśnie w Krakowie).
Formę przygotowano w królewskiej ludwisarni na Biskupiu, do wykonania całości użyto zaś nie tylko brązu, ale i – podobno – łupów zagarniętych w trakcie zwycięskich kampanii Rzeczypospolitej. Według jednej z wersji legendy były to zdobycze z czasów polsko-krzyżackich potyczek, zgodnie z inną – w stopie miedzi i cyny wylądowały pozostałości po potyczce z Księstwem Moskiewskim. Ile w tym prawdy? Trudno dziś orzec. Wątpliwości nie ulega jednak, że odlanie dzwonu pochłonęło trzy tysiące ówczesnych złotych (czyli mniej więcej tyle, ile wynosił roczny budżet średniego miasta).
Nie od razu zawisł w miejscu, które stanowi jego dom po dziś dzień. Bo choć gotowy był już w połowie roku 1520, król Zygmunt wyruszył wówczas na kolejną wyprawę (ostatnią przeciw Zakonowi), stąd też dzwonowy orszak wyruszył na Wawel dopiero kolejnym latem. Okazał się przy tym niemałym przedsięwzięciem logistycznym: dzwon o wadze wielu ton przetaczano bowiem przez ulice Krakowa (między innymi Sławkowską, Rynkiem i Grodzką) na drewnianych belkach, wspomagając się systemem lin, bloków i przeciwwag. Wydarzeniu przyglądali się mieszkańcy oraz mieszkanki miasta, a także sam król Zygmunt – wraz z nim zaś królowa Bona oraz szereg dostojników. Uroczyste podniesienie dzwonu na wieżę katedralną (niegdyś charakteryzującą się formą gotyckiej baszty, jednak przed wiekopomnym wydarzeniem odpowiednio przebudowaną) odbyło się 9 lipca 1521 roku. Cztery dni później nowy symbol Krakowa zabrzmiał zaś po raz pierwszy.
Już około roku 1525 ustalono przy tym, że nie będzie to dzwon codzienny – jego głos (słyszalny wówczas nawet trzydzieści kilometrów od Wawelu) miał bowiem towarzyszyć temu, co dla Korony najważniejsze. Aż szesnaście razy bił tym samym na cześć nowych monarchów (od Zygmunta II do Augusta III), wielokrotnie przypominając też o ich obecności, gdy wjeżdżali uroczyście do miasta; dziękował za zwycięstwa – pod Obertynem, Kircholmem, Kłuszynem czy Wiedniem, ale uderzał też na trwogę – między innymi w 1702 roku, gdy pożar zajął Wawel.
Krakowski dzwon przez lata brzmiał mniej więcej sto dwadzieścia razy w roku, jednak wraz z upływem stuleci przestał być "tylko" głosem królestwa – stając się wołaniem narodu. Podczas zaborów bił więc nad trumnami Kościuszki, Poniatowskiego czy Mickiewicza, a każde podobne wydarzenie zamieniało się w manifestację narodową. Rolę kronikarza historii spełniał też w II Rzeczypospolitej – między innymi w roku 1936, kiedy żegnał marszałka Piłsudskiego, a nawet w PRL-u – towarzysząc, chociażby, wyborowi Karola Wojtyły na papieża. I choć współcześnie odzywa się dużo rzadziej – mniej więcej trzydzieści razy w roku, głównie w dniach najważniejszych świąt, tak państwowych, jak i kościelnych – dalej brzmi, gdy dzieje się historia (w ostatnim ćwierćwieczu były to wydarzenia takie jak wejście Polski do Unii Europejskiej czy katastrofa pod Smoleńskiem). Mimo upływu wieków jego funkcja pozostała więc tożsama.
Dzwonnicze bractwo, pęknięte serce i kłopotliwa nazwa
Głos Zygmunta nigdy nie był dziełem przypadku ani też wynikiem odpowiednich ustawień mechanicznego urządzenia – od samego początku wymagał bowiem siły ludzkich rąk, co trwa zresztą po dziś dzień. Jeszcze w XVI wieku za rozkołysanie kilkunastotonowego dzwonu odpowiadali świątnicy katedralni, później obowiązek ten przejęli cieśle krakowscy, a z czasem pracownicy wzgórza wawelskiego. Dziś zaszczytną służbę pełni zaś Bractwo Dzwonników Wawelskich, a więc zespół około trzydziestu krakowian różnych profesji, wśród których nie brak osób kontynuujących rodzinne tradycje – zwyczaj "dzwonienia" nierzadko przechodzi bowiem z ojca na syna.
Nawet Zygmunt miewa jednak problemy "sercowe". W ciągu ostatnich dwóch stuleci jego "serce" – a więc metalowe wnętrze, odpowiedzialne za wydobycie dźwięku – pękało aż czterokrotnie, każdorazowo uchodząc za zły omen. I choć uszkodzenia naprawiano z odpowiednim pietyzmem, najnowsze (do którego doszło 24 grudnia 2000 roku, a więc... na chwilę przed rozpoczęciem nowego wieku) okazało się krytyczne. Po mniej więcej dwunastu milionach uderzeń (które wybrzmiały na przełomie 479 lat) zużyte serce zastąpiono, które zadebiutowało 14 kwietnia 2001 roku. Pozostaje mieć nadzieję, że wytrzyma przynajmniej tak długo, jak poprzednie.
Na koniec – wróćmy do nazwy. Początkowo, jeszcze za czasów króla, którego historia nazwała Starym, dzwon określano po łacinie: "magna campana regia", czyli "wielki dzwon królewski". Dopiero później pojawiło się miano "Zygmunt" – nie tyle z uwagi na fundatora, ile na imię jego głównego patrona (Zygmunta Świętego, króla Burgundów). Z czasem przyszło utożsamianie dzwonu z monarchą, który zainicjował jego powstanie, by finalnie Zygmunt został osobnym tworem. Sformułowanie "dzwon Zygmunta", choć potoczne i powszechne, pozostaje więc niezrozumieniem istoty rzeczy. Nie jest to bowiem dzwon "czyjś", a byt z własnym imieniem, historią i głosem.
Zobacz też: