Pamiętajcie o ogrodach. Kim był Henryk Jordan i co stało się z jego ideą?
Trudno mówić dziś o realnej obecności ogrodów jordanowskich – o ile bowiem w Warszawie czy Krakowie wciąż odnaleźć można ślady podobnych założeń, o tyle miejsce większości zajmują współcześnie starannie wygładzone enklawy pozornej dostępności. W odchodzeniu dawnych idei do lamusa nie chodzi jednak wyłącznie o zmienność estetyki czy funkcji – z ogrodami odeszła wszak i stojąca za nimi idea: przekonanie, że u podstaw wspólnej przestrzeni winien lec konsekwentny egalitaryzm. Taką też wizję – jeszcze w XIX wieku – przedstawił Henryk Jordan. Co stało jednak za narodzinami jego filozofii i dlaczego ta wypracowała sobie status elementu niezbędnego w miejskiej tkance?

Jordan od ogrodów. O idei wspólnych przestrzeni i wcielaniu jej w życie
Henryk Jordan urodził się 23 lipca 1842 roku i choć z zawodu był lekarzem – a w latach 90. XIX stulecia otrzymał nawet tytuł profesorski – w historii zapisał się przede wszystkim jako propagator kultury fizycznej (z jego inicjatywy w szkołach wprowadzono lekcje gimnastyki, które przez lata przekształciły się w dzisiejszy WF), a także pionier miejskiej myśli rekreacyjnej. Gdy w 1889 roku w Krakowie otworzył pierwszy ogród przeznaczony dla młodszych mieszkańców (zainspirowany rozwiązaniami, z którymi zetknął się między innymi podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych), nie miał jeszcze pojęcia, że tworzy fundament rodzimego modelu społecznej architektury miejskiej. Jordan miał przy tym konkretną wizję – każdemu, niezależnie od statusu społecznego i innych cech, należą się warunki do ruchu oraz przestrzeni, w której rozwija się nie tylko ciało, ale i wspólnota.
Park na krakowskich Błoniach (dziś funkcjonujący jako Park imienia Henryka Jordana) nie przypominał więc tradycyjnych ogrodów. Nie chodziło wszak li i jedynie o spacery pod parasolką czy popołudniowe dysputy w przyjemnym otoczeniu, a o zorganizowane działanie – z wyraźnym planem i strukturą. Teren wypełniły więc boiska otoczone szpalerami drzew, bieżnie, korty, drabinki oraz pawilony z łaźniami, pijalniami wody i zapleczem sanitarnym. W wyznaczonych godzinach odbywały się gry i ćwiczenia pod okiem zawodowego kierownika oraz jego pomocników, których nazywano "przewodnikami zabaw". W razie niepogody wykorzystywano świetlicę, potrzebujących posiłku kierowano do stołówki (funkcjonującej jako "mleczarnia"), a kiedy znużenie dawało się we znaki, wystarczyło przysiąść na jednej z licznych ławek – w cieniu drzew, wśród ścieżek oraz rozmieszczonych tu i ówdzie popiersi polskich poetów, pisarzy czy uczonych, przypominających, że prawdziwa wspólnota to także wspólne odniesienia. Obok gabinetu lekarskiego i miejsca dla najmłodszych – ogrodzonego żywopłotem lub siatką – nie brakowało zaś i trybun dla kibicujących podczas lokalnych zawodów. Nad organizacją całości czuwał natomiast – a jakże – sam pomysłodawca.
Od zielonego filaru do nieistnienia. Co stało się z ogrodami jordanowskimi?
Jeszcze przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości model krakowskiego ogrodu zaczęto odtwarzać w innych miastach Galicji – później zaś na terenie całego kraju. W II Rzeczypospolitej ogródki jordanowskie (jak zaczęto je powszechnie nazywać) stały się jednym z filarów polityki społecznej – egalitarnym, bo bezpłatnym, narzędziem miejskiego wsparcia, dostępnym bez względu na status materialny czy pochodzenie. Działały więc nie tylko w Warszawie, Krakowie czy Lwowie, ale też w dużo mniejszych ośrodkach miejskich – w roku 1937 liczba ogrodów na terenie kraju sięgnęła dwustu, podczas gdy sto pięćdziesiąt kolejnych pozostawało w budowie.
W każdym z nich zabawa przybierała formę obywatelską – gry zespołowe miały uczyć współpracy, porządek dnia kształtować rytm życia, a obecność symboli narodowych – jak popiersia i tablice – wzmacniać poczucie tożsamości. Ogródki stały się tym samym miejscami, w którym kształtowała się wspólnota, a przestrzeń służyła nie tylko funkcji rekreacyjnej, ale też wychowawczej i integracyjnej (co z punktu widzenia dzisiejszej pedagogiki budzić może poważne zastrzeżenia – o tym jednak za chwilę).
Po 1945 roku ogródki jordanowskie nie zniknęły wraz z lwią częścią przedwojennej zabudowy – przeciwnie, zyskały drugą młodość. W zniszczonych miastach, które pragnęły bezpiecznej przestrzeni, stały się więc one namiastką normalności. W samej Warszawie pod koniec lat 40. działało dziewięć ogrodów, cztery kolejne budowano, a aż dwanaście planowano – stolica wcale nie była jednak wyjątkiem. W każdej placówce prowadzono zajęcia, turnieje i spotkania edukacyjne, choć z czasem forma zaczęła się zmieniać. Im dalej w PRL, tym bardziej miejsca czerpiące z idei Henryka Jordana upodabniały się do osiedlowych placów zabaw – mniej było wychowania, więcej metalu i betonu. Znikały popiersia, zamykano pawilony, boiska zastępowano klepiskami z bramkami bez siatek. Ogrody niezmiennie funkcjonowały jednak jako miejsca społeczne – przestrzenie dla sąsiedzkich relacji, lokalnych rytuałów i wspólnych chwil spędzanych poza domem.
Dziś – wbrew pozorom – ogródki nadal istnieją. Przynajmniej z nazwy. W Warszawie działa ich kilka, w Krakowie funkcjonuje oryginalny park imienia Jordana, w Poznaniu z kolei – sieć miejskich ogrodów pod opieką samorządu. Niektóre przeszły rewitalizację i stały się nowoczesnymi centrami aktywności, inne powoli znikają, ustępując miejsca inwestycjom lub zamieniając się w zwykłe place zabaw. Dlaczego? Otóż przez lata (szczególnie po roku 1989) zmieniła się sama idea wspólnotowej rekreacji – dziś częściej pozostaje ona zamknięta w ofertach komercyjnych, rzadziej realizowana jako miejski obowiązek. Właśnie dlatego warto przypominać, czym były ogródki jordanowskie – projekt ów traktował wszak przestrzeń publiczną jak dobro wspólne, a nie luksusowy dodatek do życia klasy średniej.
A jednak – z dzisiejszej perspektywy trudno nie dostrzec rys w tym pozornie utopijnym obrazie. Pomysł Jordana, choć niósł ze sobą ideę równości i ruchu, był także produktem swoich czasów – podporządkowanym rygorowi, kontrolowanym dzwonkiem jak szkolna lekcja, z zajęciami obowiązkowymi, zaprzeczeniem idei koedukacji oraz hierarchią nadzoru. Swoboda uchodziła za zagrożenie, a patriotyczne posągi – zrozumiałe w XIX wieku – z czasem zaczęły dysonować z przestrzenią, która miała dawać wytchnienie i radość. Dziś nie chodzi więc o to, by bezrefleksyjnie wskrzesić to, co minione, lecz by pamiętać, że przestrzeń publiczna nie musi być ani świątynią nowoczesności, ani muzeum przeszłości – wystarczy, że będzie prawdziwie wspólna.
Zobacz też: