O nieumarłym królu i zdrowiejącym marszałku w krainie wiecznej wiosny, czyli pozdrowienia z Madery
Kamil Olek
Zwą ją różnie – krainą wiecznej wiosny, rajskim ogrodem Europy, a nawet śladem boskiego pocałunku. Wszystkie te określenia mają jednak wspólny mianownik – podkreślają poetycką wręcz idylliczność, której Maderze odmówić nie sposób. Bo właśnie ta portugalska wyspa będzie bohaterką poniższej opowieści, choć przekornie nie skupimy się na opisywaniu jej przymiotów, które to już wiele razy przecież opisane zostały. Będzie za to o polskich śladach, które wciągną nie tylko amatorów i amatorki rodzimej historii.
Z Warny na Maderę? O Władysławie z Polski, który miał zostać Henrykiem z Niemiec
Władysław III, syn Władysława II Jagiełły, zginął w trakcie bitwy pod Warną, dlatego też dziś historia zna go jako Warneńczyka – tak głosi zbadana, udokumentowana i przyjęta wersja dziejów, wedle której życie polskiego króla zakończyło się w 1444 roku. Tyle o faktach, cała reszta jest bowiem – co należy podkreślić – pojawiającą się od blisko 600 lat legendą, nieznajdującą jak do tej pory potwierdzenia w wiarygodnych źródłach. Jak jednak wiadomo, w każdej legendzie tkwi ziarno prawdy. A może i ziarna?
Jeśli przyjmiemy więc maderską wersję opowieści o królu, który wcale nie umarł (a przynajmniej nie w 1444 roku), dowiemy się, że z bitewnego pola pod Warną uciekł on (w habicie) na dwór królewski w Bośni, skąd skierował się na Synaj. Tam wstąpić miał do zakonu na Górze Świętej Katarzyny, zaś po kilku kolejnych latach przybyć do Portugalii i otrzymać od króla tejże ziemię na kolonizującej się dopiero Maderze. Gdzie? Ano w miejscowości istniejącej po dziś dzień, a zwanej Madalena do Mar.
I choć obecnie słynie ona przede wszystkim z Rota da Banana, czyli szlaku bananowego, a Warneńczyk pojawia się przede wszystkim w opowieściach przewodników oraz przewodniczek... i na brak wyraźniejszych śladów znalazło się wytłumaczenie. To wiąże się zaś z drugą częścią "życia po śmierci" polskiego króla, który na portugalskiej wyspie znany miał być jako Henrique Alemão, czyli Henryk Niemiec. Dlaczego tak? Zwolennicy teorii o odysei Władysława twierdzą, że mianem "Niemiec" określano wszystkich przybyszów zza Renu, a sam zainteresowany nie chciał ujawniać prawdziwej tożsamości. Mimo to został rozpoznany przez wysłanych na miejsce polskich franciszkanów i po długim przekonywaniu wyrazić miał nawet zgodę na powrót do Krakowa. Wszystko pokrzyżowała jednak wielka burza, która u stóp klifu Cabo Girão miała ostatecznie pozbawić życia cudem ocalonego 30 lat wcześniej polskiego króla, zrzucając nań głaz. Pochowano go podobno w kościele, mieszczącym się nieopodal Madalena do Mar, jednak świątynia... podzieliła losy Władysława vel Henryka (będącego zresztą jej fundatorem) i została niedługo później zniszczona przez – a jakże – spadające głazy. Odbudowano ją wieki później już bez śladów po nim.
Tak też kończy się legenda, w którą żywo wierzy część mieszkańców i mieszkanek Madery. Ba, w niektórych wersjach ma ona nawet ciąg dalszy, mówiący o sfingowaniu własnej śmierci (kolejny raz) w obawie przed powrotem do Polski, a nawet o dziecku byłego władcy kraju nad Wisłą, któremu to nadano imię Krzysztof. Kilka dekad później syn ten miał próbować dostać się do Indii i przez przypadek... odkryć Amerykę.
Mimo że cała ta historia niekoniecznie przekonuje badaczy i badaczki – zarówno samej Madery, jak i Jagiellonów – czemu trudno się zresztą dziwić, drugi z polskich śladów na wyspie jest już jak najbardziej realny. Portugalską krainę nieustannie trwającej wiosny upodobał sobie bowiem sam Józef Piłsudski. I na to mamy już dowody.
Najdłuższy urlop Marszałka, czyli jak Piłsudski na Maderze wypoczywał
Mimo że w 1930 roku Marszałek skończył dopiero 63 lata, jego zdrowie od dłuższego czasu pozostawiało wiele do życzenia. Lekarze (i lekarka, która odegra jeszcze dość istotną rolę w tej opowieści) bezwzględnie zalecili więc zmianę klimatu, zaś Piłsudski (za namową córek) w połowie grudnia opuścił Warszawę i pociągiem przybył do Lizbony, skąd wkrótce odpłynął statkiem na atlantycką wyspę.
Zakwaterowano go w willi Quinta Bettencourt, położonej na obrzeżach maderskiej stolicy – Funchal – i uznawanej za jedną z najpiękniejszych w mieście. Do dziś można znaleźć tam dwie tablice upamiętniające pobyt Piłsudskiego – zarówno po polsku, jak i po portugalsku (przy czym lokalna zajmuje swoje miejsce już od ponad 90 lat), choć sama willa, jako własność prywatna, nie jest udostępniana zwiedzającym.
Skoro jesteśmy jednak przy śladach, na Maderze, prócz tablic, odnaleźć można jeszcze dwie formy upamiętnienia polskiego gościa. W samym centrum, nieopodal Sé Catedral do Funchal, czyli jednego z najważniejszych zabytków wyspy, znajduje się bowiem popiersie Józefa Piłsudskiego, odsłonięte w 2009 roku. Mniej więcej w tym samym czasie, choć blisko osiem dekad po marszałkowskim urlopie, jego imieniem nazwano także rondo na skrzyżowaniu ulic Caminho do Pilar i Caminho do Esmeraldo. Innymi słowy – Piłsudski wiecznie żywy. I to nie tylko w Polsce, jak się okazuje.
Wróćmy jednak na chwilę do lat 30. ubiegłego wieku, historia byłaby bowiem niepełna bez wspomnienia o skandalu, który wybuchł przy okazji wakacji Marszałka. Prócz lekarza i ochroniarzy towarzyszyła mu również wspomniana już lekarka oraz fizjoterapeutka – Eugenia Lewicka. Jej znajomość z Ziukiem trwała już kilka dobrych lat, na portugalskiej wyspie oboje pozwolili jednak sobie na więcej – mieszkańcy i mieszkanki Funchal traktowali zaś Lewicką jak żonę Piłsudskiego. O wszystkim, dzięki wykonywanym na miejscu zdjęciom, dowiedzieć miała się Aleksandra Piłsudska, czyli jego prawdziwa żona. Mniej więcej w tym samym czasie (choć jaki związek miały ze sobą te dwie sytuacje – nie wiemy) Eugenia dość nieoczekiwanie opuściła Maderę. I to na miesiąc przed Marszałkiem, który do Polski powrócił 29 marca 1931 r. na pokładzie ORP "Wicher". Próżno też szukać tu szczęśliwego zakończenia, zaledwie kilka miesięcy po powrocie z Portugalii życie 35-letniej lekarki nagle się zakończyło, zaś za przyczynę tego uznano zatrucie. Jak do tego doszło i jaką rolę odegrała w tym podróż na Maderę? Tego zapewne nigdy się nie dowiemy. To jednak materiał na kolejną historię.
Tymczasem przypominamy, że Madera, nie bez powodu nazywana "europejskimi Hawajami" to zaledwie kilka godzin lotu z Polski. Wrażenia (i to wcale nie te historyczne) są zaś nie do opisania – także w listopadzie.
Zobacz też: