O "miejscu mocy", królewskiej klątwie i "smoczych" szczątkach, czyli Wawel od nietypowej strony
Wzgórze Wawelskie w Krakowie od wieków jawi się jako symbol polskiej dumy narodowej, niemal z marszu przywodząc na myśl emblematyczny gmach zamku i monumentalną bryłę katedry. Pośród miejsc oczywistych kryją się jednak i opowieści umykające na ogół zbiorowej uwadze – od tajemniczego "miejsca mocy" (zwanego szumnie "czakramem wawelskim", przez rzekomą klątwę starego króla (do złudzenia przypominającą dzieje grobowca jednego z faraonów), aż po... rzekomo smocze szczątki. Część swoich historii Wawel opowiada bowiem szeptem – i choć ten potrafi minąć się z prawdą, zachowuje pełnię swego magnetyzmu.

Współczesna historia średniowiecznego kamienia
Wśród wawelskich legend, traktujących na ogół o władcach i władczyniach Rzeczypospolitej, nie brakuje także tych, które zdają się dotykać kwestii nieco bardziej... duchowych. Jedna z nich traktuje o "kamieniu mocy", ukrytym rzekomo na rzeczonym wzgórzu – konkretniej na terenie nieistniejącego już kościoła świętego Gereona, w zachodnim skrzydle zamku. Według części wierzących w sprawczą moc tegoż (nazywających owo miejsce "wawelskim czakramem") ma być to jeden z siedmiu magicznych głazów Śiwy, które rozlokowano na obszarze całego globu (choć podania te mają niewiele wspólnego z naukami hinduizmu).
Legenda o "czakramie" nie ma jednak średniowiecznych korzeni – powstała bowiem... dopiero w XX wieku, wpływ na to miała zaś prawdopodobnie działalności teozofki Wandy Dynowskiej (rozsławiającej wawelski kamień w latach 30. ubiegłego stulecia). Kolejne dekady i szeroko zakrojony marketing rozmaitych podmiotów – wielokrotnie krytykowany przez samo wawelskie muzeum – przyniosły tym samym lawinę publikacji, które z czasem zaczęły żyć własnym życiem.
W efekcie "czakram wawelski" urósł do rangi jednego z najpopularniejszych "miejsc mocy" w Polsce – mimo że badacze i badaczki nie znajdują dla tej koncepcji żadnych potwierdzeń w źródłach, a sama legenda stała pozostaje świadectwem XX-wiecznej mody na mistykę, nie zaś echem dawnych wierzeń. Któż powiedział jednak, że folklor zawsze musi trzymać się faktów?
Faraońska klątwa w nadwiślańskim wydaniu
Na Wawelu funkcjonuje także rodzima wersja historii o reperkusjach "burzenia wiecznego spokoju". Miast "klątwy Tutanchamona" mamy jednak "klątwę Jagiellończyka". Jej geneza sięga maja 1973 roku, kiedy zdecydowano o otworzeniu nienaruszanego od stuleci grobowca króla Kazimierza IV (zmarłego w roku 1492), umiejscowionego w Kaplicy Świętokrzyskiej. Z punktu widzenia niniejszej historii istotne pozostaje jednak to, co wydarzyło się później – w ciągu kolejnej dekady z życiem miało pożegnać się bowiem aż piętnaście osób, które uczestniczyły w owym przedsięwzięciu.
Nietrudno było tym samym doszukać się w tym działania "złowrogiej klątwy" – prasa szybko ochrzciła zaś ową serię konsekwencją "klątwy Jagiellończyka", sugerując działanie monarszego gniewu zza światów. Badający tę kwestię przedstawili jednak wkrótce nieco inne, znacznie bardziej przyziemne wyjaśnienie – badania próbek z krypty królewskiej wykazały bowiem obecność nieznanych wówczas bakterii i grzybów; mikroorganizmy, rozwijające się przez stulecia w zamkniętej komorze, mogły – zdaniem części, choć nie wszystkich, badaczy i badaczek – zaszkodzić osobom pracującym przy sarkofagu. Aura tajemnicy jednak pozostała – a historia "klątwy" do dziś rozpala wyobraźnię, łącząc w jednym wątku naukę, legendę i... przypadek.
O smoku, który okazał się... mamutem
Przekraczający zachodnie progi katedry na Wawelu każdorazowo mijają obiekty, które zdają się pasować do tego miejsca niczym przysłowiowy kwiatek do kożucha. Nad wejściem zwieszono bowiem... kości, które już lata temu obwołano szczątkami legendarnego smoka. Pierwsza pisemna wzmianka o nich pochodzi jeszcze z roku 1583, kiedy to Marcin Fox, rektor Akademii Krakowskiej, opisywał w listach do włoskiego uczonego Ulissesa Aldrovandiego "wielkie kości potwora", zdobiące bramę świątyni. Skąd wzięły się jednak naprawdę? Tego przez lata nie wiedziano.
Zagadkę tę rozwikłano dopiero w wieku XX – pozostałości rzekomego smoka okazały się w istocie, niemniej ciekawymi, kości prehistorycznych zwierząt: mamuta, wieloryba oraz nosorożca włochatego, a więc gatunków zamieszkujących tysiące lat temu teren dzisiejszej Małopolski. Jak trafiły na Wawel? Prawdopodobnie przypadkiem, wyłowione z Wisły lub odkopane przy pracach budowlanych.
Mimo naukowych ustaleń legenda trwa jednak nadal – mówi się, że gdy kości spadną z łańcuchów, będzie to znak nadchodzącej katastrofy, a nawet końca współczesnego świata. Szczęśliwie konserwatorzy i konserwatorki zabytków czuwają nad tym, by solidne łańcuchy utrzymały swoje niezwykłe zawieszenie, a Wawel mógł dalej cieszyć się opieką "smoczych relikwii".
Trzy powyższe "sekrety" to tylko początek długiej listy, na której znaleźć można też między innymi opowieści o niezbadanej sieci korytarzy rzekomo prowadzących aż do Tyńca, pradawnej świątyni, której istnienie dawna prasa ogłaszała bez cienia dowodów, czy o alchemicznych eksperymentach Twardowskiego i Sędziwoja. Razem tworzą one pejzaż, w którym historia, legenda i mit splatają się w nierozerwalny węzeł – Wawel trwa zaś tak w kamieniu, jak i w opowieściach powtarzanych od pokoleń.
Zobacz też: