Mistrzyni szarości i malarka dusz, aż w końcu – "wielka życia tragedia". 160 lat temu urodziła się Olga Boznańska
15 kwietnia 1865 roku w Krakowie na świat przyszła jedna z największych osobowości polskiej sztuki sensu largo – Olga Helena Karolina Boznańska. I choć, półtora wieku później, jej życiorys – będący w istocie opowieścią o artystycznej geniuszce, która talentem zachwyciła świat – przypominany bywa znacznie częściej aniżeli jeszcze kilkanaście lat temu, wątpliwości nie ulega, że ojczyzna długo nie potrafiła jej docenić. Boznańska żyła jednak, by malować, nieważne gdzie miałoby to mieć miejsce – odważnie podążała za powołaniem mimo mizoginistycznych barier stawianych kobietom na przełomie XIX i XX wieku, a jej obrazy, utrzymane w stonowanych, "zadymionych" wręcz szarościach, odsłaniały dusze portretowanych i na zawsze zapisały się w kanonie światowego modernizmu. Historia Olgi to jednak nie tylko pasmo zawodowych sukcesów, ale i koleje losu naznaczone samotnością, goryczą niespełnienia oraz heroiczną walką o uznanie. W rocznicę jej urodzin przypominamy więc pełną blasków i cieni drogę tej niezwykłej artystki.

Od Krakowa do Paryża, czyli Boznańskiej podróż po swoje
Lata dziecięce i nastoletnie przyszła mistrzyni pędzla spędziła w rodzinnym Krakowie, zaś atmosfera domu Boznańskich sprzyjała artystycznym ambicjom. Ojciec Olgi, Adam Boznański herbu Nowina, był wykształconym w Wiedniu inżynierem, pochodzącym z powstańczej rodziny o szlacheckim rodowodzie, matka z kolei – Eugénie de Mondain – przybyłą z nadrodańskiego Valence guwernantką, a także nauczycielką rysunku. To ona zaszczepiła w córce zamiłowanie do francuskiej kultury, a także predylekcję do malarstwa. Bohaterka niniejszej opowieści od początku przejawiała zresztą niezwykły talent plastyczny, przez co bywa (i bywała) określana mianem enfant prodige – cudownego dziecka.
Choć lekcje pobierała już od 6. roku życia, a wśród jej późniejszych nauczycieli znaleźli się między innymi Antoni Adam Piotrowski czy Kazimierz Pochwalski, Kraków drugiej połowy XIX wieku nie sprzyjał dziewczęcym marzeniom o wielkiej sztuce, nie wspominając nawet o akademickiej edukacji artystycznej. Talent potrzebował ujścia, a domowe zacisze, niezależnie od jego reprezentacyjności, Boznańskiej nie satysfakcjonowało. W 1886 roku Olga, zaopatrzona w wiedzę przekazaną przez najwybitniejsze postacie krakowskiej bohemy, opuszcza więc rodzinne strony i kieruje się do Monachium. To, choć uznawane za artystyczną mekkę, również nie sprzyjało edukacji wyższej (monachijska ASP z patriarchalnych reguł, zakładających przyjmowanie w swoje progi jedynie mężczyzn, zrezygnowała dopiero kilka dekad później, podobnie zresztą jak jej nadwiślańska siostra) – Boznańska, przy wsparciu Józefa Brandta i Alfreda Wierusz-Kowalskiego, otworzyła więc własną pracownię i podjęła kursy w szkołach Karla Kricheldorfa oraz Wilhelma Dürra. W Monachium powstały też pierwsze głośne dzieła artystki – w tym "Portret kobiety w białej sukni", "Motyw krajobrazowy" czy "W oranżerii", tam też ostatecznie wykształciła się charakterystyczna dla całej jej twórczości "szara" paleta barw, która już wkrótce miała stać się swego rodzaju znakiem rozpoznawczym.
Boznańska konsekwentnie i z właściwą sobie zaciętością wspinała się więc na malarski parnas, zyskując coraz to większą rozpoznawalność. Jej obrazy wyróżniały się nie tylko wspomnianą już paletą, ale i oryginalnym stylem – szerokie, swobodne pociągnięcia pędzla, niemal całkowita rezygnacja z ostrych konturów czy rozbudowywanie kompozycji kontrapunktowymi plamami koloru tworzyły bowiem unikalny mariaż, który sprawiał, że jej prace nie tylko intrygowały, ale i "odsłaniały dusze" portretowanych osób (w portretach bowiem wyspecjalizowała się jak niewielu innych). Po latach krytyka, piórem Maxa Gotha, przekonywała, że "Boznańska nie maluje oczu, tylko spojrzenie, nie maluje ust, ale uśmiech lub łkanie, jakie je wykrzywia". To, co najsubtelniejsze, potrafiła wydobyć jednak od samego początku.
Reprezentowane przez nią malarstwo nastroju idealnie ilustruje jedno z najbardziej znanych dzieł, a mianowicie "Dziewczynka z chryzantemami" z 1894 roku. Obraz ten przyniósł Oldze międzynarodową sławę, a niedługo później upomniał się o nią Paryż, gdzie na stałe przeniosła się w 1898 roku, by pozostać nad Sekwaną już do końca życia. Swoje obrazy wystawiła między innymi w galerii Georgesa Thomasa, pracownię wynajęła zaś – nie mogło stać się wszak inaczej – na Montparnasse. Tam też wkrótce zamieszkała, niemal z marszu stając się częścią francuskiego świata sztuki. W 1902 roku została członkinią paryskiego Salonu Narodowego Sztuk Pięknych, dwa lata później uzyskała natomiast pełne członkostwo, co przypieczętował jej status. Malowała portrety elit intelektualnych, a w jej pracowni bywali Stryjeńska, Kossak czy Rubinstein. I choć kolejka po obrazy Boznańskiej zdawała się momentami nie kończyć, artystka regularnie narzekała na własną sytuację finansową – do 1906 roku wspomagała ją ojciec, po jego śmierci zyski czerpała natomiast głównie z odziedziczonej kamienicy. Mimo to, niezważając na zmiany następujące w świecie, gdzie modernistyczne malarstwo ustępowało awangardzie, Olga dalej malowała "po swojemu".

Polska niewdzięczność i życie, którego namalować nie sposób
Niezależnie od warunków materialnych zagraniczne salony biły brawo Boznańskiej, doceniając jej artystyczny kunszt. W Polsce jednak – i nie jest to, niestety, żadne novum – przez długi czas traktowano ją z rezerwą. Jacek Malczewski kręcił nosem na jej dzieła, nazywać miał je zaś lekceważąco "zakopconymi", publika z kolei, przyzwyczajona do Matejki i narodowych alegorii, nie zawsze rozumiała delikatną sztukę Boznańskiej. I jak to w podobnych przypadkach bywa – Olgę uznaną za "zbyt inną", by przejmować się nią w ojczyźnie. Ta wszak miała na głowie rzeczy istotniejsze, włączając w to nieustanne brodzenie przez mniej lub bardziej wyimaginowaną martyrologię. Na Boznańską nie starczyło czasu. Mimo to pojawiły się głosy odmienne – ot, Tadeusz Boy-Żeleński piętnował krótkowzroczność rodaków i rodaczek, ubolewając, że artystka tego formatu musiała szukać uznania w Wiedniu czy Paryżu, Wyspiański z kolei zastanawiał się "jakże tu teraz malować, kiedy pani Boznańska robi takie cudne obrazy". Ci, mimo wszystko, należeli jednak do mniejszości.
Sukcesy zawodowe nie szły też w parze ze szczęściem osobistym. Boznańska nigdy nie wyszła za mąż i choć miała wielu adoratorów, największe uczucie łączyło ją z malarzem Józefem Czajkowskim. Relacja ta, mimo niezwykłej intensywności, utrzymywana była jednak... przede wszystkim listownie. On błagał wręcz o małżeństwo, ona odkładała decyzję na święte nigdy. W końcu, po dekadzie, odszedł, zostawiając po sobie list z bolesnym podsumowaniem i twierdząc, że nigdy nie była kobietą dla niego, a o tym właśnie marzył. Olga nie odpowiedziała, choć podobno do końca życia trzymała jego portret w paryskiej pracowni.
Gdy w 1934 roku siostra Olgi, Izabela, odebrała sobie życie, ta na dobre odcięła się od zewnętrznego świata. Została sama, z obrazami i własnym małym ZOO (na niewielkiej przestrzeni wraz z nią mieszkały bowiem psy, papugi, kanarki czy świnki morskie). W pracowni, z której wychodziła coraz rzadziej, panował bałagan i zaduch, zewsząd docierała woń papierosów i zgniłych kwiatów, z sufitu zwisały pajęczyny, a pod nogami biegały oswojone myszy. I choć żyła coraz skromniej i coraz ciszej, malować nie przestała. W 1940 roku była już schorowana, dodatkowo zaś wybuch wojny całkowicie odciął ją od Polski (o której nigdy nie zapomniała). Mniej więcej wtedy Jan Szymański, radca ambasady polskiej w Paryżu, który podjął się opieki nad malarką napisał, że "Olga Boznańska to jedna już dziś wielka życia tragedia". 25 października przewieziono ją do szpitala, gdzie zmarła dzień później – 26 października 1940 roku. Cicho, bez rozgłosu, w cieniu toczących się konfliktów. Pogrzeb odbył się w Montmorency, gdzie ciało artystki spoczywa po dziś dzień.
Oficjalne uznanie nad Wisłą przyszło, rzecz jasna, po śmierci – w Polsce nie ma przecież nic pociągającego bardziej niż martwa artystka z wybitnym dorobkiem i życiorysem pełnym melancholii. Dziś Boznańska ma więc swoje ulice, tablice i rocznice, ma wystawy, wernisaże, programy edukacyjne i hasła w encyklopediach, a Sejm ogłasza rok 2025 rokiem jej imienia. Ma wszystko, czego nie miała w chwilach, gdy mogło jej to cokolwiek dać. I może właśnie to jawi się jako najbardziej "narodowe" w całej historii Olgi Boznańskiej – geniusz musi przejść przez samotność, pogardę, upadek, by w końcu stać się bezpiecznym – a najlepiej martwym – wzorem do cytowania. Tak, Olga Boznańska żyła za długo, by zostać legendą za życia, i umarła zbyt cicho, by zyskać status bohaterki narodowej. A jednak przetrwała – bo jej obrazy nie próbowały się podobać. Patrzyły i patrzą do dziś. Choć z czułą pogardą.
Zobacz też: