Królowa art déco i caryca półprawd. (Nie)prawdziwa historia Tamary Łempickiej

Kamil Olek
18 marca 1980 roku w meksykańskiej willi o wdzięcznej nazwie "Tres Bambus", tworząc kopię najsłynniejszego bodaj obrazu, który wyszedł spod jej pędzla – a uwieczniającego Rafaelę, paryską kochankę sprzed dekad – zmarła Tamara Łempicka. Artystka kompletna, niejednokrotnie określana mianem jednej z najwybitniejszych malarek polskiego pochodzenia. Ta, która wyprzedziła epokę, by szybko zostać przez nią dogonioną. Do końca wierna kreowanemu przez całe życie mitowi – upstrzonemu jedynie półprawdami, tworzonemu bez dbałości o proporcje i bez lęku przed przesadą – pozostała swoim największym dziełem. W końcu, jak sama mówiła, "nie liczą się początki, o ile koniec jest dobry". Choć w tym przypadku śmierć nie miała za wiele wspólnego z końcem.

Tamara wymyślona. O przemalowanej młodości, martwym (choć żyjącym) ojcu i ucieczce, której nie było
Sama twierdziła, że przyszła na świat w Warszawie – 16 maja 1898 roku, choć dokumentów potwierdzających tę tezę nigdy nikomu nie przedstawiła. Wersja okazała się jednak na tyle wygodna, że na zderzenie z rzeczywistością czekała aż do lat 20. XXI wieku – wtedy też po raz pierwszy opublikowano materiały, które zweryfikowały twierdzenia Łempickiej. Tamara Rosa Hurwitz urodziła się bowiem w Moskwie, a miało to miejsce 28 czerwca 1894 roku – cztery lata wcześniej, niż sama wskazywała.
Jej rodzicami byli Benno Hurwitz – mieszczanin i kupiec oraz Malwina Dekler. Łempicka utrzymywała, że ojciec zniknął z jej życia, gdy była jeszcze dzieckiem, a następnie odebrał sobie życie – i w tym przypadku mijała się jednak z prawdą. W rzeczywistości Benno zmienił imię (na Borys) oraz wyznanie (na prawosławie) i z powodzeniem prowadził jeden z moskiewskich sklepów galanteryjnych. Ubarwieniu uległa także rodzinna historia o bracie malarki – Stanisław nie zginął bowiem w trakcie rewolucyjnej zawieruchy, lecz, wzorem ojca, zmienił imię (na Siergiej) i rozpoczął karierę naukową.
Lata nastoletnie Tamara miała spędzić już w Warszawie – wraz ze wpajającą jej poczucie polskości matką oraz dziadkami, obracającymi się w gronie ówczesnych elit towarzyskich. Później sama wróciła do Moskwy, by ostatecznie "wylądować" w Petersburgu. Tam, na salonach tonących w przepychu ostatnich dni carskiej arystokracji, po raz pierwszy rozwinęła skrzydła, dostrzegając pierwsze błyski artystycznej formacji – tej, która w późniejszych latach okazała się decydująca. W międzyczasie odkrywała też Europę – Karlsbad, Monte Carlo, Florencję czy Rzym... Lista jest długa, choć - a sformułowanie to w przypadku Łempickiej pojawi się jeszcze kilkukrotnie – trudno orzec dziś, jak wiele łączy ją z rzeczywistością.
W międzyczasie poznała Tadeusza Łempickiego – polskiego prawnika, spokrewnionego rzekomo z Cyprianem Kamilem Norwidem. Wbrew obiegowej opinii ślub pary nie odbył się jednak w Petersburgu, a w Carskim Siole – w roku 1915. Według relacji Tamary małżeńskie szczęście nie trwało długo, bowiem dwa lata później jej ukochany miał zostać aresztowany przez bolszewickie władze, ona zaś "wywalczyła" jego uwolnienie... spędzając noc ze szwedzkim konsulem. W międzyczasie nastąpić miała zaś wielka ucieczka z dzieckiem na ręku, która ostatecznie zakończyła się w Paryżu. Prawda okazuje się jednak mniej dramatyczna, choć nie mniej ciekawa – aresztowania nie było, a małżonkowie dobrowolnie zrzekli się bowiem dotychczasowego obywatelstwa, by wyruszyć na Zachód i ostatecznie – przez Warszawę i Kopenhagę - dotrzeć do francuskiej stolicy. Łempiccy nie podróżowali też z dzieckiem, bowiem córka pary, Maria Krystyna ("przemianowana" później na Kizette), przyszła na świat najprawdopodobniej w roku 1920. Artystka konsekwentnie trzymała się jednak swojej wersji – dopasowanej do mitu, który tworzyła z zawziętością godną najlepszych PR-owców.

Tamara niepokorna. O królowaniu w Montparnasse, kochaniu bez granic i definiowaniu art déco
Paryż lat 20. ubiegłego wieku stał się areną dla takich jak Łempicka – a właściwie de Lempicka, bo tej formy nazwiska używała. I choć w kręgach francuskiej bohemy odnalazła się z dnia na dzień, "wejście" w artystyczny świat wiązało się przede wszystkim z potrzebą. Finansową. Uparcie twierdziła, że warsztatu nauczyła się sama, choć i w tym przypadku prawda okazała się zgoła inna – lekcje rysunku pobierała jeszcze w Petersburgu, później zaś praktykowała w Académie Ranson – pod okiem Maurice’a Denisa, a także w pracowni André Lhote’a. Od pierwszego przejęła dekoracyjność, od drugiego – powściągliwość. I choć wydaje się to zadaniem karkołomnym - połączyła jedno z drugim.
Gdy zaczynała, malowała niejako maniakalnie - dniami i nocami, popijając szampana (którego pokochała jeszcze w "starym życiu"), a przerwy robiąc jedynie na masaże i kąpiele. Portrety szły jeden za drugim, a bogate paryskie damy zachwycały się stylem, który zaczęła wyrabiać de Lempicka – przelewaną na płótna wyniosłością i bezpruderyjnością, połączoną z odrzuceniem fałszywej moralności oraz przełamywaniem granic.
Tamara parła do przodu i nauczona doświadczeniem – nie oglądała się za siebie. Bezczelność, której nigdy się nie wstydziła, wpłynęła zaś nie tylko na jej podejście do życia (sensu largo), ale i na wypracowany styl malarski. Twarde linie, geometryczne formy, luźne podejście do proporcji i wyraźne "nie", którym zbywała wszelkie namowy do subtelniejszego odwzorowywania rzeczywistości - wszystko to stało się fundamentem jej sukcesu. Krytyki (i to wcale nie tej konstruktywnej), co oczywiste, nie brakowało. Bo kobiety za silne, bo mężczyźni za piękni, bo za ciemno, bo za karykaturalnie. A do tego amoralnie i "nie po bożemu". Ba, próby złożenia Łempickiej na ołtarzu cnotliwości podszywano między innymi absurdalnymi oskarżeniami o nadużywanie wątków par jednopłciowych – wszystko to zaś w czasach, gdy miłość między dwoma kobietami nie tyle nie dziwiła, ile stała się wyjątkowo istotnym wątkiem w kulturze. Mimo to wystawy trwały, a de Lempicka malowała, wciąż celując głównie w portrety. W międzyczasie zaczęły powstawać charakterystyczne akty Wenus, do których miała pozować jedna z jej kochanek. Po latach "Piękna Rafaela" uznana została za jeden z najważniejszych aktów XX w, a córka artystki, Kizette, pisała, że "pożądanie było namacalne, bo Tamara pożądała tej kobiety"
Stała się nie tylko królową art déco, ale i gwiazdą na Montparnassie. Brylowała wszędzie tam, gdzie do głosu dochodził ekscentryzm – przyjaźniła się z Coco Chanel, Jeanem Cocteau i André Gidem, kokietowała Marcela Prousta, brylowała w kręgu Foujity czy Moïse Kislinga, na Riwierę wyjeżdżała z Francisem Scottem Fitzgeraldem, a Paul Poiret projektował dla niej suknie, które nosiła niczym pancerny manifest. Korzystała z życia i to w każdym tej frazy znaczeniu. Monogamia? Śmiech na sali. Tadeusz Łempicki nie wytrzymał jednak trybu życia żony i wniósł o rozwód, zostawiając Tamarę z tabunami kochanków, kochanek i listą niekończących się romansów. Próbowała go odzyskać, jednak bezskutecznie. Rozwód przypłaciła stanami depresyjnymi, sama twierdziła zaś, że "kochała męża, ale potrzebowała flirtu".
Po kilku latach na jej drodze pojawił się baron Raoul Kuffner. Bogaty i wpływowy, choć i jej w latach 30. nie brakowało już ani jednego, ani drugiego. W 1933 roku została baronową, później zaś jej obrazy zaczęły zmieniać ton (choć w międzyczasie powstał jeszcze słynny "Autoportet", przedstawiający Tamarę w zielonym bugatti, którego... nigdy nie posiadała). Było mniej femme fatale, zaczęły pojawiać się madonny, starcy, święci. Podobnie jak jej malarstwo zmieniał się i europejski klimat - de Lempicka przypomniała zaś sobie, że jest Żydówką, podobnie zresztą jak jej mąż. Sprzedali majątki, spakowali obrazy i w 1939 roku – dokładnie w momencie, w którym trzeba było – wyruszyli do USA.

Tamara zapomniana i odkryta na nowo. O niespełnionym amerykańskim śnie i polskiej niewdzięczności
Po przyjeździe do Stanów Łempicka liczyła na nowe rozdanie – skoro udało jej się podbić Paryż, dlaczego miałaby nie powtórzyć sukcesu w Nowym Jorku czy Los Angeles? Amerykanie i Amerykanki mieli jednak swoje własne legendy, nowych mistrzów – Rothko, Pollocka, de Kooninga – którzy z nieskładnych plam i nerwowych pociągnięć pędzla robili sensację na miarę nowej epoki. Tamara wciąż była jednak wierna sobie – były więc i perfekcyjnie wygładzone ciała, i porcelanowe twarze o kanciastych rysach, i chromowane detale – świat luksusu i zmysłów, który za oceanem nie miał już tej samej mocy, co w Starym Świecie. Bo okazał się démodé.
Baronowa z pędzlem, jak ją nazywano, mimo to próbowała walczyć o uwagę i odnaleźć się w rzeczywistości, która jej nie rozumiała. Przeniosła się do Beverly Hills, by szybko wrócić do Nowego Jorku, przyjaźniła z Gretą Garbo czy Tyrone’em Powerem, nadal wystawiała, nadal była ikoną salonów, ale ostatecznie musiała pogodzić się z faktem, że jej złota era minęła. I to nie tylko w USA, ale i w Europie – wyjazd sprawił bowiem, że i tam szybko zapomniano o de Lempickiej.
Po śmierci Raoula Kuffnera w 1962 roku została sama – zamieszkała w Houston, by znaleźć się bliżej córki, jednak w latach 70. postanowiła wyjechać do Meksyku. Tam, w willi "Tres Bambus", spędziła ostatnie lata życia, próbując zachować resztki swojej legendy. Malowała kopie dawnych obrazów, próbując odtworzyć Tamarę z czasów świetności – niepokorną, nieśmiertelną, zakochaną w sobie i w swoim micie. Prochy artystki, zgodnie z życzeniem, rozrzucono w kraterze wulkanu Popocatépetl.
I choć śmierć powinna być końcem, w przypadku Łempickiej paradoksalnie okazała się początkiem – jej twórczość przeżyła bowiem kolejny boom, które trwa zresztą po dziś dzień. Przysłużył się temu spektakl o jej relacji z jednym z kochanków, a następnie... Madonna. To ona wykorzystała słynny "Autoportret" w swoim teledysku, sama zaś zaczęła kolekcjonować obrazy jego autorki. W ślad za nią poszli inni – między innymi Barbra Streisand czy Wolfgang Joop. Obrazy, które przez lata traktowano jak kaprys dawnej epoki, ponownie stały się symbolem statusu, ekstrawagancji i dobrego (albo przynajmniej bardzo drogiego) smaku. W 2020 roku jej "Portrait de Marjorie Ferry" z 1932 roku został sprzedany w londyńskim Sotheby’s za rekordowe 16,3 miliona dolarów. Łempicka – kobieta, którą historia sztuki próbowała przemilczeć – stała się tym samym najdroższą polską malarką wszech czasów.
Właśnie. Polska. Tu cisza trwała wyjątkowo długo. Bo choć w 1929 roku otrzymała z ojczyzny zaproszenie do udziału w Powszechnej Wystawie Krajowej w Poznaniu (zorganizowanej przy okazji 10. rocznicy odzyskania niepodległości), gdzie wystawiła "Pierwszą komunię" i "Portret Romany de la Salle", a nawet otrzymała brązowy medal, okazało się, że epizod ten nie miał nic wspólnego z docenieniem. Łącznie nagrodzono wóczas blisko 200 artystów, a na nią samą nikt nie zwrócił większej uwagi. Gdy w latach 90. świat przypomniał sobie zaś o Tamarze, nad Wisłą jeszcze długo traktowano ją jako "egzotyczną ciekawostkę". Bez muzeów, większych wystaw i dumy, z którą powinno kojarzyć się jej nazwisko. Sprawiedliwość przyniósł dopiero XXI wiek. I choć nowe badania pokazały przy okazji, jak wiele sama zmyśliła – udowodniły też, jak bardzo świat nie był gotowy na Tamarę Łempicką wtedy, kiedy żyła. I jak bardzo potrzebował jej, kiedy już odeszła.