Kossakówny życie między wersami. 80 lat temu odeszła Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
"Zdaje mi się, że nie mogę już. Słabość straszna" – notowała w końcu czerwca roku czterdziestego piątego; kilka dni później jasnym stało się zaś, że spod pióra Lilki Kossakówny nie wypłynie już kolejny wers, a poetessa miłości zamilkła na zawsze. Pozostał nie do końca odgadniony mit – starannie pielęgnowany i wielokrotnie odczytywany na nowo – a także setki myśli, które przez dwie dekady zapisała między strofami. 9 lipca 1945 roku zmarła Maria Pawlikowska-Jasnorzewska – mistrzyni formy krótkiej, która w pastelowych niedopowiedzeniach ukryła gorzką świadomość ludzkiej natury.

Malarka, która została poetką
Maria Teresa Kossak przyszła na świat w warunkach sprzyjających artystycznym uniesieniom – urodzona jako córka cenionego malarza Wojciecha i na wpół legendarnej Marii z Kisielnickich (zwanej przez córkę "Mamidłem"), wychowywana w osławionej Kossakówce – krakowskiej willi z własną mitologią, gdzie obecność postaci takich jak Sienkiewicz, Tuwim, Boy-Żeleński czy Paderewski, była na porządku dziennym. Dziwić nie powinno tym samym, że Lilka – jak wołano ją w domu, skracając już skróconą Marylkę – miała do odegrania własną rolę w teatrze nazwisk. I choć winna być postacią delikatną, feeryczną i stworzoną z czystego natchnienia, pod koronkami już wówczas czaiła się ironia.
Nim Maria zaczęła jednak malować słowem, przeżyła fascynację fachem ojca i dziadka – za pędzel chwytała zaś z nieskrywaną pasją. I choć współcześnie akwarele czy rysunki Kossakówny traktowane są przede wszystkim jako ciekawostka (ona sama prawdziwą siłę dostrzegła wszak w słowach), swego czasu stanowiły one jej źródło utrzymanie. Co więcej – nie była to jedynie kwestia nazwiska, ale talentu, który zaskakiwał dojrzałością formy, wyczuciem detalu i baśniową lekkością. Wszystko to mimo braku formalnego wykształcenia artystycznego, którego nikt zresztą od niej nie oczekiwał. Ambicja wzięła jednak górę.
Safona z Kossakówki, rusałka z Krakowa
Poetycko debiutowała w roku 1922 roku – gdy w "Skamandrze" ukazał się pierwszy z jej tomików. "Niebieskie migdały" ponad wszelką wątpliwość zdradzały "malarskie pochodzenie" ich autorki ("barwny" okazał się bowiem nie tylko tytuł, ale i znaczna część treści), wyznaczając jednocześnie wyraźny kierunek jej dalszej twórczości. Wiersze Pawlikowskiej (Jasnorzewską stała się dopiero w roku 1931) od początku mówiły o kobiecym pragnieniu bez koturnów, miłości bez górnolotnych wyznań czy cielesności podanej szeptem.
Opinii na temat poetessy i samej poezji było wiele. Od przychylnych bardziej do przychylnych mniej. Boy zwał ją "polską Safoną" (choć od tej greckiej różniły ją obiekty westchnień), Lechoń mówił o "rusałce" (mistycznych rytuałów w życiu Marii wszak nie brakowało – o tych jednak za chwilę), Tuwim pisał z kolei w wierszu poświęconej jej samej: "O, staroświecka młoda pani z Krakowa! Strzeż się! Biskup pieni się i krzyczy: »Horrendum!«" – podkreślając tym samym konserwatywne reakcje na inkantacje Lilki.
I choć kościelni reakcjoniści zerkali w jej stronę z niepokojem, publika zdawała się chłonąć miłosne fascynacje poetki. Ona sama wiedziała zaś, że o kobietach powinno pisać się tak, jak i o mężczyznach, a uczucia nie zawsze kończą się wzniosłym cierpieniem – ostatni akord bywa milczeniem, chłodem albo pęknięciem, które trzeba zatuszować. Może i dlatego wers o "życiu bez powietrza" (z "Pocałunków" wydanych w roku 1926) stał się jej nieformalnym testamentem. Nie jako na wskroś romantyczny – ale dzięki swojej prawdziwości.
Niniejsze wspomnienie byłoby niepewne bez jeszcze jednej kwestii – Maria nie była wyłącznie poetką, ale również dramatopisarką, felietonistką, satyryczką i – co być może ważniejsze – konstruktorką własnego języka, który rozciągał się daleko poza ramy liryki. W międzywojniu wystawiano jej sztuki teatralne – od "Architekta", przez "Egipską pszenicę", aż po "Babę-Dziwo", dramat krytykujący systemy totalne, który w roku 1939 odbił się szerokim echem, stając się także ostatnim scenicznym słowem Pawlikowskiej w kraju.
O dziwnym życiu i miłości poza schematami
Maria wychowała się w rodzinie, która odbiegał od ówczesnego pojęcia "tradycyjnej" (przynajmniej, jeśli chodzi o to, co "na zewnątrz") – Wojciech Kossak miewał rozliczne relacje, "Mamidło" przymykało zaś na nie oko. Konserwatywne zasady były nie w smak i ich córce. Pierwsze małżeństwo – z Władysławem Bzowskim, oficerem służącym pod Najjaśniejszym Panem – przetrwało mniej niż cztery lata. Drugie – z Janem Pawlikowskim, tatrzańskim prozaikiem i poetą – zakończyło się po kolejnej dekadzie (i to nie byle gdzie, bo w Sądzie Najwyższym). Trzecie – ze Stefanem "Lotkiem" Jasnorzewskim – okazał się najtrwalsze. Mimo różnicy wieku (Maria była starsza o 10 lat) i klas społecznych – byli bowiem równi w tym, co najważniejsze. W potrzebie lojalności.
To właśnie w czasie tego małżeństwa powstały jej najdojrzalsze tomiki, w tym między innymi "Krystalizacje". Nie pisała już wyłącznie o zakochiwaniu się – w twórczości Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej ważniejsze miejsce zajmowała natura czy cykl wszechrzeczy. Zamiast flirtów przybliżała refleksje, zamiast pastelowych obrazków – czarno-białe kontury przemijania.
Lilka nie chciała mieć dzieci, nie mogąc znieść myśli o czymś, co odebrałoby jej niezależność. Zamiast pieluch wybierała więc książki o reinkarnacji, rytuały palenia ziół, a nawet seanse spirytystyczne. I choć nie brakowało przy tym kpin, sama zdawała się tego nie zauważać. Lubiła to, co dziwne. Sama była przecież dziwna – i to w najlepszym sensie.
Jej śmierć także okazała się dziwna, a przy tym splecona niejako z dziejami świata. Gdy w roku 1939 wszystko zaczęło się bowiem rozpadać, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska wyjechała z kraju – najpierw do Rumunii, potem zaś przez Francję do Anglii, by osiąść w Blackpool, z dala od świata, do którego należała. Mimo to pisała dalej, choć z zapałem mniejszym niż w poprzednich latach. Nie o naturze, nie o miłości, a o końcu znanej jej rzeczywistości. Zamknięta w obcym języku i ciasnym mieszkaniu, obserwowała jak to, co najbliższe rozpada się szybciej niż ciało, które właśnie zaczynało odmawiać jej posłuszeństwa. Wkrótce usłyszała diagnozę: nowotwór z przerzutami. I choć walczyła, choroba okazała się przeciwniczką nie do pokonania. Zmarła 9 lipca 1945 roku – gdy świat zaczynał podnosić się z popiołów.
Dziś, 80 lat od tamtych wydarzeń, w jej życiu i śmierci dostrzec można więcej niż jedynie losy poetki miłości. To bowiem historia kobiety, która uczyniła z wersów sposób istnienia – i która nauczyła nas, że w życiu, jak w poezji, najwięcej waży to, co nie zostało dopowiedziane.
I że można żyć bez powietrza. Ale nie bez Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.
Zobacz też: