Koniec, który okazał się początkiem. (Nie)krótka historia sylwestrowej nocy
Gdy ostatniego dnia roku zegar wybija północ, mało kto zastanawia się nad istotą świętowania. Niesłusznie, gdyż noc z 31 grudnia na 1 stycznia pozostaje w kulturze zachodniej osobliwym fenomenem - momentem zawieszenia, który okazuje się hybrydą rozmaitych tradycji, przesądów i wierzeń (z dozą współczesnego marketingu - rzecz jasna). To, co brane jest na ogół za beztroską zabawę, stanowi bowiem echo prastarych misteriów - stawką tychże było natomiast samo istnienie świata.

Śmierć i odrodzenie. Babilońskie korzenie corocznego "resetu"
Nim oficjalnie ustalono, że rok zaczynać będzie się w styczniu, ludzkość szukała punktów zwrotnych w rytmie natury. Najstarszy i najbardziej fascynujący pierwowzór dzisiejszych obchodów odnaleźć można już w starożytnym Babilonie - święto Akitu, obchodzone wiosną, nie było jednak "imprezą" (ani sensu stricto, ani sensu largo), lecz sakralną niemal koniecznością.
Ówcześni wierzyli, że koniec roku to moment, w którym świat wraca do pierwotnego chaosu - Marduk (najważniejsze bóstwo babilońskiego panteonu) musiał na nowo pokonać Tiamat (boginię-matkę, stanowiącą personifikację oceanicznych wód), by odnowić dotychczasowy porządek świata. Przez dwanaście dni odtwarzano tedy kosmogoniczny mit w najdrobniejszych szczegółach - od recytacji eposu o stworzeniu świata począwszy, na inscenizacji wspomnianej potyczki bóstw skończywszy. Wszystko to miało przy tym na celu odnowienie boskiej inwestytury władcy, przy jednoczesnym upewnieniu się, że uporządkowany świat przetrwa kolejny rok.
Nadużyciem nie będzie więc stwierdzenie, że w pyle Mezopotamii narodził się psychologiczny mechanizm dzisiejszego sylwestra - przekonanie, że stary porządek musi "umrzeć", by nowy mógł się narodzić.
Spojrzenie w dwie strony, czyli rzymska geneza pierwszego stycznia
Przywiązanie do pierwszego stycznia świat zawdzięcza zarówno rzymskiej biurokracji, ale i pewnemu bóstwu o dwóch twarzach. Pierwotnie rok "ruszał" wszak w marcu; stąd też łacińskie nazwy miesięcy, które "przejęły" następnie inne języki - między innymi "September" (a więc "wrzesień"), będący w istocie miesiącem siódmym (od "septem") czy "December" (czyli "grudzień"), stanowiący miesiąc dziesiąty (od "decem"). W 153 roku przed naszą erą termin ten przesunięto jednak o dwa i pół miesiąca wstecz, na 1 stycznia (a więc początek miesiąca zwanego Ianuarius), gdyż w przeciwnym razie konsulowie desygnowani na ten rok nie zdążyliby na początek sezonu działań na terenie Iberii. Owo odstępstwo od normy szybko stało się regułą, całość uporządkował jednak dopiero Juliusz Cezar w 46 roku przed naszą erą, ostatecznie oddając początek roku we władanie Janusa.
Janus był patronem wszelkich początków, a także opiekunem drzwi, bram, przejść i mostów. Jego dwie twarze idealnie oddawały zaś naturę momentu - jedna patrzyła w przeszłość, druga w przyszłość. Kalendy styczniowe (kalendami nazywano każdy pierwszy dzień miesiąca) szybko zamieniły się zaś w okazję do uroczystego świętowania - Rzymianie i Rzymianki wymieniali się podarunkami (między innymi miodem, figami i daktylami), dekorowali domostwa gałązkami wawrzynu i zatracali się w całonocnym świętowaniu.
Dla rodzącego się chrześcijaństwa zwyczaje te okazały się jednak solą w oku. Tak też rozpoczął się trwający tysiąc lat spór o kalendarz.
Sylwester kontra Lewiatan. O legendzie roku tysięcznego
Gdy imperium upadło, rosnący w siłę Kościół podjął próbę "ochrzczenia" czasu, zaś radosne obchody początku stycznia okazały się nie do przyjęcia. Już w roku 567 synod obradujący w Tours oficjalnie potępił więc (nie tak) dawne zwyczaje; jednocześnie ustanowiono własne święto, niemające jednak za wiele wspólnego z początkiem roku - poświęcone zostało bowiem wydarzeniom, które miały nastąpić w osiem dni po narodzeniu Chrystusa.
Przez kolejne stulecia Europa pogrążała się więc w kalendarzowej dezorientacji - w zależności od regionu nadejście nowego roku świętowano bowiem w najróżniejszych miesiącach. Pierwszy dzień stycznia na długo pozostał zaś podejrzanym reliktem "przechrzczonych" wierzeń.
Skąd więc powrót do hucznej zabawy w środku zimy? Wszystko zaczęło się od papieża Sylwestra I (panującego między 31 stycznia 314 roku a 31 grudnia roku 335). Choć historycznie był postacią drugoplanową, legenda uczyniła go... smoczym pogromcą. Według podań, w lochach pod Rzymem miał bowiem uwięzić mitycznego Lewiatana, zapowiadając jednocześnie, że ten obudzi się w roku 1000, by zniszczyć istniejący świat.
Gdy nadszedł 999 rok, na Watykanie zasiadał akurat Sylwester II, sytuacja wydawała się zaś jasna (przynajmniej dla rzymskiego gminu) - imiennik legendarnego papieża panuje w roku milenijnym, koniec nadchodzi więc wielkimi krokami.
Noc z 31 grudnia 999 roku na 1 stycznia 1000 roku przeszła tym samym do historii (a właściwie do legendy) - ludzie mieli gromadzić się w kościołach, czekając na ogień z nieba. Gdy wybiła północ, a Lewiatan pozostał "uśpiony", strach ustąpił zaś miejsca euforii - tłumy wyległy wówczas na ulice, by wspólnie przeżywać ulgę po niedoszłej apokalipsie. To też miało stać się bezpośrednim fundamentem dzisiejszych obrzędów.
Mimo przekazów o Sylwestrze, kalendarz pozostawał w rozsypce. Astronomia nieubłaganie rozjeżdżała się z czasem urzędowym, a porządek wprowadził dopiero Grzegorz XIII opublikowaną w 1582 roku bullą "Inter gravissimas" - co dało początek kalendarzowi gregoriańskiemu. Ten zaś ostatecznie nadał pierwszemu dniu stycznia status początku całego roku.
Patrząc na historię nocy sylwestrowej, widzimy więc fascynującą ewolucję. To, co zrodziło się z metafizycznego lęku o losy wszechświata, ewoluowało w końcu w globalny festiwal nadziei. I choć dziś miast recytować zaklęcia, oddajemy się na ogół innym uciechom, w każdym toaście wciąż zdaje się wybrzmiewać to samo prastare pragnienie - by po raz kolejny oswoić nieznane i świętować fakt, że świat znów dostał od losu jeszcze jedną szansę.
Zobacz też:






