Jarmark, który przetrwał wieki. O 765 latach gdańskiego "Dominika"
W publikowanych tu i ówdzie zestawieniach największych wydarzeń plenerowych Europy prym wiodą na ogół trzy pozycje - słynny (i to w skali globalnej) bawarski Oktoberfest, rozsiane po kontynencie grudniowe Weihnachtsmärkte oraz... gdański Jarmark Dominikański (a właściwie - Jarmark Świętego Dominika, bo tak też brzmi jego oficjalna nazwa). I choć ostatni z wymienionych nigdy nie osiągnął równie międzynarodowej renomy, co jego głośniejsi "kuzyni", może poszczycić się biografią nieporównanie bardziej złożoną; swoje miejsce znaleźli w niej bowiem - ot, chociażby - średniowieczny papież i jego odpustowa bulla czy też... umykający do Motławy dwumetrowy gad. A to dopiero początek 765-letniej opowieści.

Od papieskich pozwoleń do jarmarcznych cudów. Krótka historia gdańskiego święta
Tradycja Jarmarku Świętego Dominika sięga XIII wieku, konkretniej zaś 4 sierpnia roku 1260, kiedy to ówczesny papież - Aleksander IV - wydał bullę zezwalającą gdańskim dominikanom na organizację obchodów odpustowych, które - w założeniu - miały doprowadzić mieszkańców i mieszkanki miasta do gremialnego uczestnictwa w nabożeństwach. Praktyka dość szybko pokazała jednak, że nie niebem, a chlebem człowiek żyje - śladami kaznodziejów podążyli więc kupcy, a głośniejsze od łacińskich modłów nierzadko okazały się straganiarskie kakofonie. W taki też sposób narodziła się tradycja - niekoniecznie świecka, choć z pewnością bardziej przyziemna niż zakładano.
Jako że pierwsze jarmarczne podrygi miały charakter lokalny, ograniczały się przede wszystkim do terenu wokół kościoła świętego Mikołaja (nazwanego później placem Dominikańskim). Szybko okazało się jednak, że skala wydarzenia przekracza możliwości wybranego miejsca, toteż w miarę upływu czasu handlowe życie poczęło rozlewać się na kolejne ulice, by na przełomie XIV i XV wieku objąć niemal całe Główne Miasto. Mniej więcej wtedy narodziły się też nazwy, które po dziś dzień pozostają charakterystyczne dla gdańskich ulic i placów, między innymi Targ Drzewny, Targ Węglowy, Targ Rybny czy Targ Sienny; nie są to wszak poetyckie metafory, lecz odniesienia do rzeczywistych funkcji tych przestrzeni.
U progu kolejnej epoki, zwanej dziś nowożytnością, jarmark zaczął zamieniać się w wydarzenie o zasięgu ponadregionalnym, by nieco później zasłużyć i na miano międzynarodowego (w ówczesnym rozumieniu - rzecz jasna). Do gdańskiego portu zawijały tym samym setki statków z najróżniejszymi towarami, zaś wymiar przedsięwzięcia potwierdzają między innymi słowa jednego z papieskich legatów, który w drugiej połowie XVI wieku notował:
"W sierpniu odbywa się wielki jarmark, w którym biorą udział wszystkie zachodnie narody, zwożące lądem i morzem swe towary i kosztowności, a zbierające natomiast krajowe".
Cóż znaleźć można więc było w kramach i straganach? Cóż... sformułowanie "niemal wszystko" wydaje się odpowiedzią nader adekwatną. Handlowano bowiem między innymi: toruńskimi piernikami, kaszubską ceramiką, czeskim szkłem, perskimi dywanami, angielskim suknem, francuskimi przyprawami czy hiszpańskimi winami, a także dziesiątkami innych dób, które znano w tamtej epoce.
Warto przy okazji zaznaczyć, że towarzysząca całości jowialna atmosfera - wypełniona nie tylko głosami handlarzy i handlarek, ale również dźwiękami trąb, kuglarskimi pieśniami czy wszechobecnym śmiechem podziwiających popisy wędrownych trup teatralnych - nie wykluczała starannego uporządkowania kwestii mniej i bardziej formalnych. Już w XVII wieku ordynacje miejskie regulowały tym samym nie tylko czas i miejsce jarmarku czy też rodzaj oferowany nań towarów, ale również kwestie takie jak... harmonogram bicia w kościelne dzwony. Początek sierpnia nie był wszak jedynie świętem, ale i pokazem siły gdańskiej tradycji.
W międzyczasie nie zabrakło także miejsca na prezentacji najnowszych cudów techniki, natury i medycyny - często na granicy zdumienia i sensacji. To właśnie podczas jarmarku, w roku 1790, mieszkańcy i mieszkanki Gdańska po raz pierwszy mogli ujrzeć wzbijający się w powietrze balon na gorące powietrze, by niedługo później zasmakować nowego rodzaju kawy (nazwanej później mokką), czy też przyjrzeć się prototypowi mechanicznej dorożki (którą z niezrozumiałych względów zwiemy dziś samochodem). W drugiej połowie XIX wieku popularnością cieszyły się zaś stoiska fotograficzne, a u progu kolejnego stulecia także objazdowe kinematografy, dzięki którym gdańszczanie i gdańszczanki mogli po raz pierwszy w życiu zobaczyć ruchomy obraz. Przestrzeń jarmarczna przyciągała również osobliwości, w tym egzotyczne zwierzęta. W doniesieniach z lat 30. XX wieku pojawia się tym samym historia... dwumetrowego krokodyla, który uciekł z jarmarcznej menażerii i - jak niesie wieść - postanowił ukryć się w Motławie, siejąc tym samym postrach wśród gawiedzi. Po kilku dniach został podobno odłowiony, ale... któż wie, jak było naprawdę.
Trzy tygodnie święta po trzech dekadach ciszy, czyli o powrocie "Dominika"
Gdański jarmark trwał tym samym przez stulecia, niezależnie od przetaczających się przez Europę i świat zmian dziejowych - i choć w historii zdarzały się krótkie okresy bez wielkiego świętowania, do wielowiekowej tradycji każdorazowo powracano (i to w pierwszym sprzyjającym momencie). Podobny stan rzeczy trwał do roku 1939 - wkrótce miało się bowiem okazać, że na kolejną odsłonę "Dominika" gdańszczanom i gdańszczankom przyjdzie poczekać... aż trzy dekady. O ile bowiem kwestia organizacji podobnych przedsięwzięć aż do roku 1945 była więcej niż niemożliwa, o tyle wznowieniem corocznych wydarzeń nie były zainteresowane także peerelowskie władze.
Na początku lat 70. do tematu wrócił dziennikarz jednej z trójmiejskich popołudniówek, Wojciech Święcicki, który wraz z Towarzystwem Przyjaciół Gdańska doprowadził ostatecznie do wznowienia tradycji - choć pod zmienioną nazwą. Takim sposobem narodził się Jarmark Dominikański (który "świętym" ponownie stał się w roku 1991) - wszyscy wiedzieli jednak, że chodzi dokładnie o to samo.
Współczesny "Dominik" to z kolei trzytygodniowe miejskie święto - trwające od końca lipca do połowy sierpnia - które rokrocznie przyciąga miliony odwiedzających. Serce Gdańska staje się wówczas tymczasowym domem dla setek stoisk, oferujących (najróżniejsze) towary z niemal każdego zakątka świata; handlowi towarzyszą zaś koncerty, pokazy, warsztaty, spektakle, a także wiele, wiele innych. I choć organizujący dzisiejszy jarmark nazywają go "Festiwalem Cudów", w gruncie rzeczy nie chodzi o cuda, lecz o pamięć - trwalszą od kamienia, żywszą niż słowo i zapisaną w rytmie jarmarcznego życia, które co roku - niezmiennie od wieków - powraca na ulice Gdańska.
Zobacz też: