1000 kilometrów i "ostatnia wieczerza" w "najlepszej restauracji kontynentu". Wachowicz leci pod Mount Sidley

Kamil Olek

Kamil Olek

Jeśli pomyśleliście kiedyś (a pomyśleliście na pewno), że pogoda w kraju nad Wisłą bywa kapryśna, wystarczy chwila z antarktyczną relacją Ewy Wachowicz, by nabrać przekonania, że w Polsce nie jest w sumie tak źle. I choć baza Union Glacier, gdzie wylądowała cała ekipa, oferuje chwilę wytchnienia w komfortowych warunkach (ba, zjeść można tu lepiej niż w niejednej europejskiej restauracji), cała reszta zależy od łaski matki natury. Do upragnionego punktu wyprawy – wulkanu Mount Sidley – pozostało zaś jeszcze... 1000 kilometrów. Zapraszamy na kolejny update z ekspedycji Ewy, której patronem medialnym jest "halo tu polsat".

Ewa Wachowicz
Ewa WachowiczEwa Wachowiczhalo tu polsat

"Najlepsza restauracja kontynentu" i wytęsknione "zielone światło". "Lecimy!"

"W bazie Union Glacier jest jakby luksusowo" – stwierdziła Wachowicz, rozpoczynając najnowszą część relacji z Białego Kontynentu (a my czujemy się w obowiązku wspomnieć, że na lodowcu Union Glacier znajduje się jedyna prywatna baza na Antarktydzie – prowadzona sezonowo w okresie letnim).

Gdzie ów luksus? Ano – w kuchni. I nikogo nie zdziwi zapewne, że między innymi to miejsce postanowiła pokazać Ewa. W "najlepszej restauracji na kontynencie" można bowiem zjeść nie tylko pożywnie (co szczególnie istotne w antarktycznych warunkach), ale i smacznie.

"Szef kuchni, Patricio Gonzalez Vergara, który pracuje tu już piętnasty rok, w trakcie sezonu wydaje, średnio na jeden obiad, około dwustu porcji". Gotował też w bazie pod Mount Everest, gotował między innymi dla Jamesa Camerona", opowiadała Wachowicz.

W menu znalazły się zaś: zupa z ciecierzycy, spaghetti aglio e olio, kremowe purée ziemniaczane, grillowana łopatka wieprzowa, pieczony łosoś, warzywa gotowane na parze, a także smażony pak choy. Co więcej, w wersjach dopasowanych dla każdego, w tym wegańskich i bezglutenowych.

"Zgodnie z radą mojej trenerki Eweliny musimy tutaj dobrze zjeść, bo niestety już pod Mount Sidley będzie zdecydowanie skromniej. Same liofilizaty oraz to, co zabierzemy ze sobą i wciągniemy na górę", dodała Ewa, relacjonując przygotowania do "ostatniej wieczerzy" przed wylotem.

Wbrew pozorom bowiem dotarcie na Antarktydę to dopiero początek sukcesu – z bazy na Mount Sidley, "klejnocik w wulkanicznej koronie" (jak określiła szczyt sama zainteresowana), jest około 1000 kilometrów, co przekłada się na 4 godziny lotu. 

"Oczywiście, cały czas najważniejsze są bezpieczeństwo i pogoda. Ale się pakujemy", zaznaczała Wachowicz, oczekując na pogodowe "zielone światło".

"Słuchajcie, jest gotowość pełna. Jest decyzja, lecimy, więc trzymajcie kciuki!" – padło w końcu.

Trzymamy więc i czekamy na kolejne wieści. Tym razem już spod samego szczytu.

Zobacz też:

halo tu polsat
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas