Robert Górski i Monika Sobień-Górska. Historia znajomości, która zaczęła się od... krokietów
Pozornie to opowieść, którą można by zamknąć w kilku żartach - Robert Górski nie bez przyczyny uznawany jest bowiem za jedną z legend polskiego kabaretu. Im dłużej wraz z żoną, Moniką, opowiada jednak o niezwykłej relacji, tym bardziej oczywiste staje się, że za ich historią stoi nie tylko przypadek, lecz cała seria drobnych gestów i spojrzeń, a przy tym wyraźnie słyszalny "klik", który przyszedł szybciej, niż mogli się spodziewać. Początkiem okazały się zaś... mrożone krokiety.

Krokiety i zapiekanki, czyli przez żołądek do serca
"Poznaliśmy się w trakcie sesji zdjęciowej", mówiła Monika Sobień-Górska, wracając pamięcią do chwil sprzed ośmiu lat, kiedy - jak przyznała - spodziewała się ujrzeć... "starego dziadka" z "Ucha prezesa"; zobaczyła jednak kogoś zupełnie innego. Wspominała przy tym, że gdy zatrzymała się pod praskim domem Roberta, zobaczyła, że ten idzie w jej stronę i szeroko się uśmiecha; pomyślała, że to pewnie nie do niej - prawda szybko okazała się zaś zupełnie inna.
"Ja lubię ludzi, więc się uśmiecham - wtedy świat wygląda lepiej. Ale do niej uśmiechałem się szerzej niż zazwyczaj", skwitował Górski.
Chwilę później pojawił się gest, który oboje wspominają do dziś - zaproszenie "na chwilę", którego przyczyną okazały się... czekające w zamrażarce krokiety od mamy Roberta.
"W niebieskim pudełku po lodach", doprecyzował sam zainteresowany.
Monika zjadła jak gdyby nigdy nic, uznała za dobre, i - jak sama mówi - był to początek.
Robert przyznał też, że uśmiech pojawił się z jeszcze jednego powodu.
"Oglądałem wcześniej jej zdjęcie w internecie. [...] Uśmiech wynikał także stąd, że bardzo przypominała tę osobę ze zdjęcia", stwierdził.
Nie zaszkodziło również to, że - wbrew obecnemu w świadomości Górskiego stereotypowi o "warszawskich dziennikarkach żywiących się jarmużem" - Monika została "przyłapana" na pałaszowaniu zapiekanki.
"Wiadomo, ile to ma kalorii, że można się ubrudzić. A ona to wszystko zjadła i to mi się bardzo spodobało", dodał.
O wspólnym domu i (niekoniecznie) wspólnej pracy
Z czasem zaczęli nie tylko razem żyć, ale i pracować - choćby przy książce o wspomnianym "Uchu prezesa". Oboje zgodnie przyznają, że wspólne obowiązki zawodowe nie okazały się nazbyt skomplikowane; przede wszystkim dlatego, że Górski jest, jak to ujęła Monika, "człowiekiem zdyscyplinowanym, który wstaje o świcie i pracuje". On sam dodał, że skoro mieszkali już wtedy razem, to obojgu do pracy było... "po drodze".
W programie pokazano też nagranie starego skeczu i moment, w którym Robert reaguje na pojawienie się weń żony. "Zawsze się cieszę, jak ją widzę", przyznał wtedy bez wahania, choć po chwili zdradził, że i w tak zgodnym małżeństwie zdarzają się kłótnie.
"I wtedy nie zawsze się cieszę", dorzucił w swoim stylu.
Na koniec pojawił się również temat, który wraca do Moniki częściej, niż by chciała, a mianowicie sprowadzanie jej w przestrzeni publicznej do roli "żony Roberta Górskiego" (mimo że sama jest wziętą pisarką - autorką kilku książek - dziennikarką i scenarzystką).
"To jest trochę przykre, ale niestety wydaje się standardem. Jest wiele przykładów kobiet, które miały swój dorobek, ale kiedy wyszły za mężczyzn, którzy mieli po prostu silniejszą pozycję, to dorobkowi temu umniejszano w ogólnym odbiorze", skomentowała, zdradzając jednocześnie, że sama nie zamierza podporządkowywać się jedynie roli "czyjejś żony", a już wiosną światło dzienne ujrzy jej najnowszy reportaż.
Finalnie mamy więc do czynienia z prostą konstatacją - ich historia zaczęła się przypadkiem, ale trwa dlatego, że każde z nich dopisało do niej coś własnego. Konsekwentnie i po swojemu.
Zobacz też:






