"Mój Nikifor", czyli jak Krystyna Feldman Epifaniuszem Drowniakiem została. "Wystarczy za role, których nie dostałam"
Nieczęsto zdarza się, by największa rola w karierze aktora czy aktorki przyszła w wieku, w którym inni żegnają się na ogół z planem filmowym. W przypadku Krystyny Feldman stało się jednak inaczej - to właśnie u kresu życia, w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat, dane jej było wcielić się w postać, która okazała się nie tylko artystycznym spełnieniem, lecz i symbolicznie domknęła jej zawodową drogę. Produkcją tą stał się "Mój Nikifor" Krzysztofa Krauzego stał się tym filmem, a rola malarza-prymitywisty Epifaniusza Drowniaka - znanego światu jako Nikifor Krynicki - odsłoniła potencjał, którego przez dekady zdawał się trwać w ukryciu.

Od "szalonej propozycji" do jednej z najważniejszych ról w dorobku
Historia powstania filmu to materiał na osobne rozważania, opowieść ta wymaga jednak przedstawienia tejże choć w telegraficznym skrócie jedna. Krauze pisał scenariusz latami, zmieniając kolejne wersje, szukając języka, który oddałby zarówno samotność, jak i wielkość Nikifora. Wybór aktora do tytułowej roli zdawał się niemożliwy - aż do spotkania z Feldman. Aktor zamienił się w aktorkę. Reżyser pokazał jej zdjęcie malarza i zapytał: "Kto to jest?". "To Nikifor" - odpowiedziała bez wahania. "Właśnie, pani będzie go grała" - usłyszała w odpowiedzi. Tego samego dnia przyjęła propozycję, choć przyznała, że była ona "szalona", wymagająca nie tylko odwagi, lecz także przekroczenia granic wyobraźni. Joanna Kos-Krauze wspominała później, że kiedy spotkali Feldman w krynickim pensjonacie, "wyglądała nawet nie jak siostra bliźniaczka, ale jak brak-bliźniak Nikifora".
Metamorfoza, której podjęła się aktorka, była efektem pracy nie tylko talentu, ale i charakteryzacji. Maria Dziewulska codziennie przez półtorej godziny nanosiła na jej twarz sztuczną brodę z tiulu i szczeciny, rzeźbiła zmarszczki, podkreślała rysy. Feldman wspominała, że gdy po raz pierwszy spojrzała w lustro, sama siebie nie poznała. Efekt był tak sugestywny, że kobiety pamiętające prawdziwego Nikifora uciekły, myśląc, iż widzą go ponownie. Marian Włosiński, opiekun malarza, miał powiedzieć: "Oto Nikifor... Jest genialna. Porusza się i gestykuluje jak on, wygląda identycznie".
Ale charakteryzacja była tylko powierzchnią. Sedno roli kryło się w tym, co Krauze opisał później: "Feldman nie była Nikiforem dzięki charakteryzacji. Ona niosła Nikifora w swoim sercu, w każdym geście. Nie miała na planie własnych myśli, była i zachowywała się jak Nikifor". To dzięki temu na ekranie nie oglądaliśmy aktorki ucharakteryzowanej na malarza, lecz samego Nikifora, jakby na chwilę powrócił z przeszłości.
Premiera w Gdyni w 2004 roku budziła niepokój - film o malarzu-prymitywiście, w powściągliwej formie, nie wydawał się materiałem na sukces. Tymczasem reakcje krytyki okazały się więcej niż entuzjastyczne. Spokojna narracja, subtelność obrazów i kreacja Feldman stworzyły dzieło wyjątkowe. Mój Nikifor zdobył Kryształowy Globus na festiwalu w Karlowych Warach, a sama Feldman stała się gwiazdą światowych przeglądów. Była nagradzana w Valladolid, Kijowie, Pune i Rabacie; w Polsce otrzymała Złote Lwy w Gdyni, Orła za najlepszą rolę kobiecą i Złotą Kaczkę od czytelników "Filmu". Powtarzała wtedy: "Całe zawodowe życie czekamy na takie role... Mnie się przed śmiercią udało".
Kontrast między postacią Nikifora a osobą Feldman nadaje tej historii dodatkową głębię. On - Łemko, biedny, marginalizowany, mówiący niewyraźnie, żyjący w nędzy, a jednocześnie uparty twórca, który całe życie malował akwarelami małe pejzaże i widoki miasteczka. Ona - aktorka z wieloletnim dorobkiem teatralnym, znana szerokiej publiczności choćby z roli babki Kiepskiej, prywatnie żywiołowa, "dziwna, a nawet zbzikowana", jak sama o sobie mówiła. On pozostawał przez większość życia niedoceniony, ona również przez dekady dostawała epizody, nigdy pełnoprawną główną rolę. Spotkali się na ekranie i w jakimś sensie dopełnili siebie nawzajem.
Feldman powtarzała później: "Nikifor tak jakoś wrósł we mnie. Wystarczy mi za wszystkie główne role, których nie dostałam". W tym wyznaniu kryje się sens całej opowieści - że wielkość roli nie mierzy się liczbą premier ani latami kariery, lecz tym, jak głęboko aktor potrafi stać się innym człowiekiem. A w przypadku Feldman, w jej ostatniej dekadzie życia, udało się to tak doskonale, że stała się Nikiforem naprawdę.