Dwa pokolenia – jedna pasja. Zbigniew i Milena Suszyńscy o aktorskich różnicach i zawodowych wyzwaniach na ostatnią chwilę

Kamil Olek
Choć plany Mileny Suszyńskiej-Dziuby nie obejmowały początkowo pójścia w ślady ojca – Zbigniewa Suszyńskiego (ten robił zaś sporo, by w istocie do tego nie doszło), aktorstwo stało się ostatecznie ich wspólną ścieżką. Nie oznacza to jednak, że podążają nią ramię w ramię, różni ich bowiem więcej, niż można by przypuszczać. W "halo tu polsat" opowiedzieli zaś między innymi o odmiennych podejściach do zawodu, oddzielaniu teatru od życia prywatnego, a także o wyjątkowej sztuce, o występie w której aktor dowiedział się... na dwa dni przed premierą.

Sztuka w dwóch wydaniach. Zbigniew i Milena Suszyńscy o zawodowych różnicach
Choć ich ścieżki zawodowe nigdy się nie przecięły, jedno od początku próbowało uniknąć losu drugiego.
"Tata robił wszystko, bym nie poszła tą drogą", stwierdziła Milena.
"Bo wiedziałem, jak to jest", dodał Zbigniew.
Dzisiejsza aktorka zdradziła też, że pierwotnie planowała zostać lekarką lub weterynarką, zawód artystyczny był zaś "impulsem". Ostatecznie nie tylko skończyła warszawską Akademię Teatralną, ale i rozpoczęła pracę dydaktyczną na uczelni, a przed kilkoma laty obroniła pracę doktorską.
Mimo wspólnych pasji każde z nich pracuje jednak inaczej.
"Tata dłużej uczy się tekstu", stwierdziła Suszyńska-Dziuba.
"Nie mam z nią szans. Miałem przyjemność pracować ze Zbigniewem Zapasiewiczem, który miał fotograficzną pamięć. I Milena jest przykładem, że też tak można. To jest dar, tego nie można się nauczyć", przyznał jej ojciec, choć sama zainteresowana dodała, że szybkie zapamiętywanie zawdzięcza stosowanym metodom.
"Przez sprawę, przez to, co mam załatwić, nie przez same słowa", tłumaczyła.
Dlaczego nigdy nie zagrali razem? Zbigniew przyznał, że podobne pomysły pojawiały się w przestrzeni, jednak sztuki dwuosobowe "niekoniecznie się sprzedają". Milena dopowiedziała zaś, że nigdy nie odczuwała wewnętrznej potrzeby, by koniecznie współpracować z własnym ojcem.
"Najpierw siedziałam przez lata w Teatrze Narodowym, teraz w Teatrze Ateneum, więc też nie było kiedy i jak. Nie wiem, czy to jest do końca dobre, czy to jest łatwe. Tak samo nie pracuję z mężem [Karolem Dziubą, również aktorem – przyp. red.]", tłumaczyła, objaśniając przy okazji, że choć oboje kochają swoją pracę, "odcinają się, bo praca to praca, a życie to życie".
Ekspresowe wejście na scenę. Jak Zbigniew Suszyński opanował rolę... w dwa dni
Aktor czy aktorka może uczyć się roli miesiącami, bywa jednak i tak, że ma na to... 48 godzin. Tak właśnie stało się w przypadku Zbigniewa Suszyńskiego, który na ostatnią chwilę zastąpił Jerzego Schejbala w spektaklu "Moja wersja prawdy", wystawianym na deskach Garnizonu Sztuki.
"To była jazda bez trzymanki i gorąco zapraszam na sztukę w reżyserii Radka Kotarskiego", mówił aktor.
Nie miał też wątpliwości, że chce wziąć udział w tym projekcie, samą sztukę określił bowiem mianem "innej wobec propozycji teatralnych, które są na rynku".
"To jest dość trudny spektakl. Gęsty, o problemach rodzinnych. Umiera ojciec i czwórka dzieci zaczyna wyciągać pewne rzeczy w dzień pogrzebu. Brudy, trudne sytuacje. Każdy jest inny, każdy ma swoje problemy. Walczą o to, czy będzie testament, czy nie. [...] Ja gram przyjaciela domu, wchodzę w połowie tej sztuki. Natomiast, kiedy Grażyna [Wolszczak, dyrektorka Garnizonu Sztuki – przyp. red.] do mnie zadzwoniła, przeczytałem tekst i było to tak interesujące, że powiedziałem, że biorę w ciemno. Mimo że zostało tak mało czasu", relacjonował.
"Siedziałem te dwie noce, żeby to wyryć. Przyszedłem rano na próbę, by zobaczyć to, co oni zrobili i było to tak precyzyjne. Wszystkie tematy, wszystkie intencje, każde spojrzenie, każdy krok. Musiałem w to wejść, wtopić się w atmosferę", wspominał dalej Zbigniew, w międzyczasie Milena podkreślała z kolei, że "najważniejsza jest ekipa, z którą się pracuje".
W przypadku "Mojej wersji prawdy" wszystko zadziałało od razu, Suszyński opowiedział bowiem i o "flow na dzień dobry", które poczuł z reżyserem przedsięwzięcia.
"Bo ten spektakl jest inny od wszystkich. Zresztą proszą nas o dodatkowe terminy w tej chwili, bo jest ogromne zainteresowanie. Powiem wam, że gdy usłyszałem, że bilety na premierę sprzedawane były przez koników...", kontynuował.
"Jak za starych, dobrych teatralnych czasów", skonstatowała jego córka.
Największym zaskoczeniem okazała się... cena. Mało kto (opowiadający tę historię również nie) słyszał bowiem, by bilety "z drugiej ręki" osiągały tak astronomiczne kwoty, jak... 5 tysięcy złotych.
Sama rola była wymagająca, sztuka okazała się natomiast wielkim sukcesem. Zbigniew Suszyński udowodnił zaś, że nawet w teatrze można działać błyskawicznie – i zdarza się, że nie ma na to żadnej taryfy ulgowej.
Zobacz też: