Do czterech razy sztuka? O oscarowych perypetiach Agnieszki Holland
Dyskursywne napięcie, które w ostatnich dniach narodziło się wokół "Franza Kafki" - rodzimego kandydata do kolejnego z rozdań Amerykańskiej Akademii Filmowej - zdaje się godne ironii tytułowego bohatera. Miast polemik o artystycznym ciężarze produkcji, po raz kolejny mamy więc do czynienia z chocholim tańcem pytań o tożsamościowe szyldy geograficzne ramy. Wszystko to niejako w oderwaniu od rzeczywistości Agnieszki Holland - twórczyni rzeczonego obrazu - która od dekad wpisuje się w logikę kina transnarodowego; ba, podejście to aż trzykrotnie doprowadziło ją na przedpole oscarowych zmagań.

Polska kandydatura z czeską proweniencją. Komu przeszkadza "Franz Kafka"?
Choć na polską Komisję Oscarową (pod przewodnictwem Ewy Puszczyńskiej - producentki odpowiedzialnej za obrazy takie jak "Ida" czy "Zimna wojna") zdążyły spaść już gromy, tegoroczna lista zgłoszonych tytułów nie pozostawiała pola do większych manewrów. Wśród rozpatrywanych znalazło się bowiem ledwie siedem produkcji - poza filmem Holland były to: "Pociągi" Macieja Drygasa, "Vinci 2" Juliusza Machulskiego, "Chopin, Chopin!" Michała Kwiecińskiego, "Dom dobry" Wojciecha Smarzowskiego, "Dwie siostry" Łukasza Karwowskiego oraz "Listy z Wilczej" Arjuna Talwara. I choć wszystkie posiadały indywidualną wagę, trudno nie zauważyć, że wybór Komisji jawi się jako kandydatura najbezpieczniejsza z punktu widzenia międzynarodowej recepcji. Pragmatyzmowi zaś - jak wielokrotnie pokazywała już oscarowa historia - zdarza się popłacać.
Ożywiona reakcja mniej i bardziej profesjonalnej krytyki nie jest jednak zaskoczeniem - ta rozpięła się zaś między zachwytem nad niekonwencjonalnością wyboru a oskarżeniami o domniemaną "zdradę" misji polskiej kinematografii. Podnoszono więc kwestię "niepolskości" (powołując się na język dialogów) czy po raz kolejny przywoływano "Zieloną granicę" (jako dowód rzekomej wrogości Holland), a wirtualne pola dyskusyjne kipiały od argumenta ad absurdum o "szkodzeniu ojczyźnie".
Komu w rzeczywistości przeszkadza jednak "Franz Kafka"? Tym, którzy niezmiennie próbują ubierać kinematografię w geograficzne ramy - podczas gdy ta od dekad wymyka się granicom (w każdym rozumieniu tego słowa). Obraz Agnieszki Holland - ze zdjęciami Tomasza Naumiuka i producenckim udziałem Marcina Wierzchosławskiego - jest zaś projektem hybrydowym: czeskim w mowie, niemieckim w kontekście, ale polskim w autorskim wymiarze, stworzonym bowiem ręką artystki, która od czterech dekad pozostaje jedną z najważniejszych ambasadorek polskiego kina na świecie.
Warto przy tym pamiętać, że oscarowa kategoria "film międzynarodowy" od dawna przekracza literalne definicje narodowości, a koprodukcje uchodzą dziś za paradygmat europejskiego kina autorskiego. W tym sensie wybór "Franza Kafki" wpisuje się w logikę artystycznych przekroczeń - jest gestem nie tylko uzasadnionym, ale i symbolicznym. Polska wysyła wszak do Hollywood reżyserkę, która nie tylko trzykrotnie "otarła się" o Oscara, ale i tę, której twórczość od początku kształtowana była na styku kultur, dzięki czemu zyskała wymiar ponadprzeciętnie uniwersalny.
Nim jednak przekonamy się o słuszności poczynań Komisji Oscarowej - co nastąpi 16 grudnia 2025 roku, w chwili ogłoszenia tak zwanej "krótkiej listy" - warto przypomnieć trzy momenty, gdy twórczość Holland rezonowała w przestrzeni Amerykańskiej Akademii Filmowej.
"Gorzkie żniwa", "Europa, Europa" i "W ciemności". O dotychczasowych nominacjach Agnieszki Holland
Oscary po raz pierwszy upomniały się o Holland w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy jej "Gorzkie żniwa" - zrealizowane w Republice Federalnej Niemiec - nominowane zostały jako najlepszy film nieanglojęzyczny (do roku 2018 pod tą właśnie nazwą znana była bowiem dzisiejsza kategoria "film międzynarodowy"). Opowieść o polskim chłopie - Leonie - ukrywającym młodą Żydówkę - Rosę - wbrew pozorom nie była jednak heroicznym freskiem o "sprawiedliwych", lecz studium moralnej ambiwalencji, a tym samym unikalną opowieścią o współistnieniu bohaterstwa i podłości. Dla międzynarodowej publiczności produkcja z 1985 roku stała się odkryciem (mimo że statuetka powędrowała do argentyńskiej "Wersji oficjalnej"), choć pogrążona w historycznym marazmie Polska zdawała się go nie zauważać. A jednak to właśnie "Gorzkie żniwa" wprowadziły Holland do oscarowego kręgu, zapowiadając przy tym obecność weń twórczyni wymykającej się prostym klasyfikacjom.
Sześć lat później nadszedł czas drugiej nominacji - tym razem za "Europę, Europę" i to w kategorii głównej ("najlepszy scenariusz adaptowany"); film ten uczynił nazwisko Holland rozpoznawalnym na całym świecie - z materiału na historyczne kino sensacyjne, stworzyła ona bowiem dzieło znacznie bardziej złożone, zastępując patos groteską, a lamentu - ironią. Obraz reżyserki (jak miało się wkrótce okazać - nie po raz ostatni) wzbudził skrajne reakcje - z jednej strony Holland spotkała się z zarzutami trywializowania tragedii, z drugiej zaś w ujęciu tym dostrzeżono artystyczną odwagę i próbę oddania chaosu nie przez pomnikowe, pompatyczne frazy, a dzięki grotesce właśnie. Balansowanie na granicy sacrum i profanum ponownie nie przyniosło jednak Oscara - ten powędrował bowiem do "Milczenia owiec".
Po dwóch dekadach ciszy Holland powróciła na oscarową scenę z filmem "W ciemności" (ponownie w kategorii "film nieanglojęzyczny"), opartym na autentycznej historii Leopolda Sochy - lwowskiego kanalarza. Reżyserka stworzyła wówczas dzieło dojrzałe, emocjonalnie intensywne i ukazujące bohaterstwo narodzone z drobnych, choć powtarzalnych gestów; Sochy nie ukazano jako herosa, lecz zwykłego człowieka, który stopniowo, poprzez codzienny kontakt z ofiarami czasów, odnajduje w sobie siłę, by pozostać przy nich mimo zagrożenia. Nagrody i nominacje (w tym i ta oscarowa) potwierdziły status Holland jako jednej z najważniejszych reżyserek kina historycznego - mówiącej o najtrudniejszych dziejowych doświadczeniach w sposób inny niż dotychczas. Amerykańska statuetka i tym razem trafiła jednak w inne ręce - do irańskiego "Rozstania".
Czwarta szansa - "Franz Kafka" - wpisuje się w logikę całej twórczości Agnieszki Holland. Jej kino od zawsze powstawało na styku - tak w sensie geograficznym, jak i estetycznym. W czasach, gdy coraz trudniej mówić o "kinie narodowym" w klasycznym sensie, podobna twórczość staje się dowodem na możliwość przekraczania ram i reprezentowania wspólnoty - nie poprzez język czy paszport, ale przez wartości i wrażliwość. Dlatego też polski kandydat do Oscara nie jest absurdem, lecz znakiem czasu - symbolem tego, że rodzima kinematografia rozumie swoją rolę w świecie szerzej niż tylko przez literalne wskaźniki; pytanie o czwartą szansę Holland jest zaś jednocześnie pytaniem o to, jak chcemy rozumieć własną obecność w globalnej kulturze - czy jawić się jako lokalnie zamknięci, czy też świadomie otwarci?