"Ford" spod ręki Coco Chanel, czyli krótka historia ponadczasowej małej czarnej
Mody przychodzą, odchodzą i powracają, zaś fakt ten stanowi jedno z oczywistych prawideł dziejów estetyki. Niewiele trendów przekracza jednak granicę sezonowej efemerydy na tyle wyraźnie, by wejść do kanonu ponadczasowości; do takich zjawisk bez wątpienia należy jednak klasyczna mała czarna - sukienka, dzięki której prostota miała szansę zagościć "na salonach", a następnie stać się uosobieniem "nowej elegancji". Od narodzin w pracowni mademoiselle Chanel, przez tysiące scenicznych wcieleń, aż po do cna współczesne interpretacje - "petite robe noire" niezmiennie pozostaje ubiorem uniwersalnym, a przy tym na tyle plastycznym, by niemal każda epoka mogła rozpoznać w nim własne odbicie.

Od żałobnej czerni do modowego przełomu. O początkach słynnej "LBD"
"Moda, w której nie można wyjść na ulicę, nie jest modą" - miała mawiać Coco Chanel; myśl ta zdaje się zaś zarzewiem projektu, który w roku 1926 odmienił oblicze mody. Na łamach amerykańskiego "Vogue’a" zaprezentowano wtedy projekt francuskiej projektantki, przedstawiający czarną, prostą i sięgającą kolan sukienkę z długimi rękawami - kreację, którą wspomniany magazyn ochrzcił mianem "Forda wśród sukien", porównując ją tym samym do legendarnego Forda T, a więc opcji tak praktycznej, jak i dostępnej niezależnie od pozycji społecznej. Było to jednocześnie zerwanie z dawnym porządkiem, w którym czerń kojarzyła się niemal wyłącznie z żałobą - między innymi za sprawą nieustannie okutanej w kiry królowej Wiktorii (od śmierci której mijało wówczas ledwie ćwierć wieku). Chanel odwróciła to znaczenie, czyniąc z koloru smutku barwę nowoczesnej elegancji.
Nie bez znaczenia pozostały też względy praktyczne - ciemny materiał maskował wszak wszystko, co zamaskowane stać się powinno, a prosty krój był w stanie podkreślić niemal każdą sylwetkę. "LBD" (od angielskiego "little black dress", jak szybko zaczęto nazywać projekt Coco) nie była też jedynie modowym kaprysem, ale i rodzajem manifestu - głosem przeciwko uciążliwym gorsetom, przesadnym zdobieniom i sztywnym regułom. Szybko stała się tym samym znakiem rozpoznawczym flapperek - kobiet odrzucających mieszczańską pruderię, salonowe konwenanse i patriarchalne oczekiwania.
Od tamtej chwili historia małej czarnej potoczyła się błyskawicznie - w latach 40. przyjęła kształt zmysłowej kreacji femme fatale, by w kolejnej dekadzie pójść z duchem pin-up i ewoluować do postaci podkreślającej figurę; następne dziesięciolecia uczyniły zaś z "LBD" strój adaptujący się do postępujących zmian - krótkie wersje z lat 60. oddawały ducha ówczesnej reorganizacji obyczajowości, a biurowe fasony lat 80. "dopasowały się" do czasów, gdy kobiety masowo wchodziły w korporacyjną rzeczywistość. Niezależnie od tego, czy na topie była mini, midi czy maxi, bohaterka tegoż tekstu zawsze pozostawała tym samym - prostą, czarną bazą, która dawała projektantom oraz projektantkom pole do niekończących się reinterpretacji.
Audrey, Diana i inne. Popkulturowa apoteoza małej czarnej
Do sukcesu projektu Chanel bez wątpienia przyczyniło się również kino. Już w 1927 roku "LBD" pojawiła się w "Ona ma coś" (niemej produkcji znanej w oryginale jako "It") - noszona przez Clarę Bow, a więc uosobienie postaci ochrzczonej nieco później mianem "it girl". W latach 40. z kolei małą czarną czarowały między innymi Rita Hayworth, Marilyn Monroe czy Lauren Bacall - czyniąc z niej swój znak rozpoznawczy. Monroe nosiła ją zresztą i na ekranie, i poza nim - dowodząc, że prostota nie wyklucza efektowności.
Każda moda ma jednak swój punkt zwrotny - w tym przypadku okazał się nim rok 1961 i "Śniadanie u Tiffany'ego" Blake'a Edwardsa. Audrey Hepburn jako Holly Golightly - w sukni projektu Huberta de Givenchy, uzupełnionej naszyjnikiem pereł i czarnymi rękawiczkami - stała się wówczas uosobieniem elegancji, a "rogalikowa" scena z jej udziałem przeszła do historii kultury, na zawsze łącząc małą czarną z obrazem kobiecego szyku.

Kariera toczyła się jednak i poza ekranem. Wallis Simpson - księżna Windsoru, a jednocześnie ikona stylu lat 50. - miała twierdzić, że nie ma nic lepszego, aniżeli odpowiednio dopasowana mała czarna, choć szczególnego wymiaru tejże nadała inna "banitka" brytyjskiej rodziny królewskiej. W roku 1994 Diana - księżna Walii - wystąpiła wszak w słynnej sukni projektu Christiny Stambolian, odsłaniającej ramiona i nogi, a wszystko to w chwili, gdy świat dowiedział się o zdradzie jej męża. Kreacja szybko zyskała miano "sukienki zemsty", pokazując tym samym, że mała czarna może być nie tylko elegancka, ale i niejako manifestacyjna.

Fenomen nie osłabł także w XXI wieku, a projektanci i projektantki po dziś dzień prześcigają się tym samym w wariacjach na temat "LBD" - od minimalistycznych, wręcz pruderyjnych wersji po awangardowe kroje z wycięciami, zdobieniami czy nietypowymi tkaninami. Sedno pozostaje to samo - czerń jako barwa elegancji i prostota jako baza stylu.
Ponadczasowość małej czarnej tkwi więc w łączeniu sprzeczności - skromności i wyrafinowania, nowoczesności i tradycji, uniwersalności i indywidualizmu. Od prostego projektu Chanel po filmowe ikony, od estradowych legend po współczesne wybiegi - zawsze pozostawała ubiorem, który broni się sam. W dobrze skrojonej czarnej sukience nie sposób wyglądać bowiem niestosownie - i to głównie dlatego od niemal stu lat zajmuje ona naczelne miejsce na modowym piedestale. Ba, nie wskazuje też na to, by miała go kiedykolwiek opuścić.

Zobacz też: