Z Hollywood do "halo tu polsat". Marcin Zarzeczny o "The Agency", pracy z Richardem Gere'em i "największej nagrodzie"
Kamil Olek
Polki i Polacy w Hollywood to każdorazowo niezwykle gorący temat. Dlaczego? Swoje robi zapewne rodzaj narodowej dumy (choć nie zawsze okazywane wprost) - otóż krajan czy rodaczka pojawiają się u boku "tych największych", jak więc się nie chwalić? A jest kim i to już od czasów Poli Negri, zaś do grona, gdzie znaleźć można już między innymi Izabellę Scorupko, Marcina Dorocińskiego, Daniela Olbrychskiego czy Joannę Kulig, dołączyło właśnie kolejne nazwisko. Marcin Zarzeczny, bo o nim mowa, opowiedział w "halo tu polsat" o amerykańskiej produkcji, w której wziął udział, koledze z pracy, jak określił Richarda Gere'a oraz najważniejszej, w swoim mniemaniu, filmowej nagrodzie (i – spoiler alert – wcale nie jest to Oscar).
Marcin Zarzeczny o pracy z aktorskimi autorytetami. "Nie było to łatwe"
Zacznijmy od najważniejszego, czyli tytuły i fabuły produkcji, w której zobaczymy Marcina. Szpiegowski serial pod tytułem "The Agency" opowiada więc o tajnym agencie CIA, który otrzymuje rozkaz porzucenia dotychczasowego życia pod przykrywką. Niespodziewane spotkanie z dawną miłością stawia go jednak przed wyborem – lojalność i prawdziwa tożsamość czy coraz wyraźniej słyszalny głos serca? W obsadzie pojawiają się zaś takie nazwiska jak Michael Fassbender (w roli głównej), Jeffrey Wright, John Magaro czy Richard Gere.
Zarzecznego zobaczyć będzie można natomiast w trzech odcinkach, a wciela się on w rolę Alexeia Orekhova – właściciela firmy transportowej, a jednocześnie współpracownika w jednym z krajów Europy Wschodniej. Jak jednak udało mu się dostać do produkcji tego formatu?
"Nie będzie to jakaś wyjątkowa historia, bo wygrałem casting. Nie wiem do końca, na czym polega american dream, ale nie chciałbym używać tak wielkich słów ani rozdmuchiwać tego w jakiś sposób, bo sytuacja ta sama w sobie się broni", przyznał.
Marcin dodał jednak, że praca z aktorskimi autorytetami, które zna cały świat, była dla niego sporym wyzwaniem.
"To nie było łatwe. Myślę, że takie historie nigdy nie są łatwe. Na szczęście cały proces pracy rozpoczął się od tygodnia prób. Więc miał tydzień na rozbieg [...], a w trakcie pracy i spotkań z ludźmi okazało się, że czuję się bezpiecznie, czuję się dobrze i to świetna praca", opowiadał.
Nie zabrakło także opowieści o realiach pracy na planie ("rzeczywistość tam wygląda inaczej niż w Polsce – każdy ma swój kamper, a śniadanie czy obiad po prostu się zamawia") oraz współpracy z Richardem Gere'em czy Johnem Magaro.
"To aktorzy, którzy są mi bliscy. Gdy oglądałem sobie wcześniej różne produkcje, które mnie zachwycały, na przykład »Poprzednie życie« i nagle okazało się, że gram sceny z Johnem... no, to są wyjątkowe doświadczenia. [...] A Richard jest w ogóle wspaniałym człowiekiem, po prostu normalnym, bardzo sympatycznym kolegą z pracy", mówił Marcin, co szybko spotkało się z reakcję Maćka Rocka.
"Czyli byłeś jak Julia Roberts" - wtrącił. I trudno się nie zgodzić!
O "The Wall Street Journal", dumie i "wewnętrznym" Oscarze
Podsumowując swoją przygodę z Hollywood, Zarzeczny stwierdził, że jest dumny ze swojej pracy.
"Jestem dumny i szczęśliwy, że miałem okazję do pracy na tak wspaniałych wartościach. Bo przede wszystkim o tym jest dla mnie ta historia" - dodał.
Aga i Maciek nie mogli też nie wspomnieć o wzmiankach na temat Marcina, które pojawiły się przy okazji recenzji serialu w amerykańskim "The Wall Street Journal" oraz brytyjskim "The Telegraph".
"To zawsze jest bardzo miłe, kiedy coś stworzymy i ktoś to dobrze oceni. Okazało się, że moja praca się spodobała i to bardzo cieszy", dopowiedział.
Czy Marcin aspiruje jednak do legendarnych filmowych nagród? Jak sam przyznał – niekoniecznie, ponieważ największą nagrodą jest dla niego "zrealizowanie przygotowanej wizji na rolę", a także "opowiedzenie historii na takich wartościach, na jakich chce pracować".
"Moje wewnętrzne spełnienie jest największą nagrodą. To jest taki mój wewnętrzny Oscar, którego zawsze mogę sobie dać albo i nie. Mogę też sprawdzić, dlaczego nie mogę go sobie wręczyć po to, żeby w kolejnej produkcji, w kolejnej roli móc poprawić błędy", zakończył, dopowiadając jeszcze, że gdy patrzy na zdjęcia z planu, nachodzi go refleksja – "wow, to się naprawdę wydarzyło".
My zaś mamy nadzieję, że wydarzać będzie się jeszcze nieraz.