Śpiewająca (i tańcząca) ministra z sześcioma filmami na koncie. 125 lat temu urodziła się Tola Mankiewiczówna
"Odrobinę szczęścia w miłości", "Jesienne róże", "Już nie mogę dłużej kryć"... – mimo że przeboje te na zawsze zapisały się w zbiorowej pamięci Polek i Polaków, twarz tej, która je uniosła, zatarła się nieco w ferworze powojennej amnezji. Nie podzieliła ona jednak losów Hanki Ordonówny, Iny Benity czy Nory Ney, przeciwnie – przeżyła, została i przez lata kontynuowała pracę artystyczną, godząc się z tym, że jej własna rzeczywistość zniknęła bez śladu. I choć pierwsza (ekranowa) ministra Rzeczpospolitej ostatnie lata życia spędziła nie na scenie, a za urzędniczym biurkiem, gdzie o autograf prosiło niewielu, jej nazwisko nie skończyło jedynie w annałach polskiego filmu. Na szczęście. 125 lat temu urodziła się Tola Mankiewiczówna.

O operowych początkach, filmowych debiutach i niespełnionym amerykańskim śnie
Teodora Oleksa – bo tak, przynajmniej do zamążpójścia, nazywała się przyszła gwiazda polskich scen – o wielkich audytoriach marzyła od najmłodszych lat, jednak dopiero po wyjeździe z rodzinnej wsi plany te zaczęły nabierać rozpędu. Dzięki latom nauki śpiewu zadebiutowała w Operze Krakowskiej (choć sama uznawała rolę w wystawianej wówczas "Hrabinie" Moniuszki za "próbę sił", nie rzeczywisty początek kariery), na deskach której stanęła już jako Tola Mankiewiczówna ("pożyczając" panieńskie nazwisko matki). Z Krakowa trafiła do Warszawy, solistką tamtejszej opery pozostawała zaś aż do 1931 roku – z przerwą na naukę w... Mediolanie (i sny o La Scali).
Gdy w końcu lat 20. polska opera zaczęła się jednak chwiać, Mankiewiczówna przeniosła swój talent do kabaretu i operetki. Błyskawicznie podbiła sceny "Morskiego Oka", "Cyrulika Warszawskiego", "Wielkiej Rewii" czy "Czarnego Kota", a publika pokochała duet, który stworzyła z Aleksandrem Żabczyńskim. Liryczny głos, naturalna elegancja i sceniczny wdzięk sprawiły, że w ciągu kilku lat wyrosła na rasową gwiazdę estrady, do pełni zawodowego spełnienia brakowało jej natomiast jedynie filmu.
Ów stan rzeczy uległ zmianie w roku 1932, kiedy po raz pierwszy stanęła na planie, debiutując rolą Zosi w "Dziesięć procent dla mnie" (u boku Tadeusza Wesołowskiego). I choć krytyka nie szczędziła jej gorzkich słów ("ładny głosik, ale niewiele do powiedzenia" – pisały o Toli "Wiadomości Literackie"), nie zniechęciło to świeżo upieczonej aktorki filmowej. Między nagraniami kolejnych płyt i recitali a występami w rewiach kilkukrotnie znajdowała więc czas na kolejne produkcje – "Co mój mąż robi w nocy...", "Paradę rezerwistów", "Śluby ułańskie" oraz "Manewry miłosne".
Przełomem stała się jednak produkcja z 1937 roku w reżyserii Juliusza Gardana – "Pani minister tańczy", w której to wcieliła się w dwie role: Zuzanny, fikcyjnej ministry ochrony moralności publicznej oraz jej siostry Loli, aktorki kabaretowej (a u jej boku ponownie pojawił się Aleksander Żabczyński). Wtedy też zaczęto stawiać ją na równi z Ordonką, Smosarską czy Niemirzanką. Zaledwie sześć filmów (a właściwie siedem, o ile liczyć niewielką rolę w "Szlakiem mew") wystarczyło, by stała się legendą. Mankiewiczówna miała bowiem w sobie to trudne do uchwycenia "coś", co działa zresztą do dziś – i w obrazie, i w dźwięku.
W 1939 roku Tola otrzymała propozycję zza oceanu – po ostatniej roli w "Cyruliku" miała więc wyruszyć w tournée po Stanach Zjednoczonych (u boku Jana Kiepury), gdzie podobno czekała też i rola w iście hollywoodzkiej produkcji. Nie zdążyła. Państwo Raabe (od 1935 roku Mankiewiczówna była bowiem żoną Tadeusza Raabe, stołecznego adwokata) rozpoczęli więc podróż na Wschód, którą zniweczyło aresztowanie męża aktorki, a następnie zsyłka w głąb ZSRR. Niedoszła amerykańska sława uniknęła jednak podobnego losu, trafiając do niemieckiego Białegostoku, gdzie zarabiała na życie występami w teatrze. Do Warszawy wróciła dwa lata później, po odnowieniu kontaktów podjęła zaś pracę w znanych kawiarniach – występowała "U Aktorek", w "Albatrosie" czy w "Ziemiańskiej".
Odrobina szczęścia w pamięci
Po roku 1945 odzyskała męża, choć tego samego nie można powiedzieć o karierze. Próbowała wrócić, jak wiele jej podobnych – podjęła pracę w "Kukułce", pierwszym powojennym kabarecie, brała udział w recitalach, współpracowała ze stołecznymi teatrami i Operetką Warszawską. Polska Ludowa nie darzyła jednak szacunkiem dawnych gwiazd, niezależnie od ich statusu – Mankiewiczównę uznano więc za “element nieprzydatny". Na co komu "sanacyjna aktoreczka"?
Mimo to Tola wciąż grała w teatrach, choćby okazjonalnie – w międzyczasie zmagając się z coraz poważniejszymi problemami zdrowotnymi. Otrzymała rentę. Śmieszną. Na początku lat 60. wielka gwiazda przedwojennej estrady pisała więc do Zarządu Głównego SPATiF-u z prośbą o "wyjednanie jej renty specjalnej".
"Sądzę, że pozycja, jaką przez 40 lat zajmowałam w życiu teatralnym, upoważnia mnie do tej prośby", przyznała wówczas.
W roku 1975 ostatecznie zeszła ze sceny – po śmierci Tadeusza podjęła pracę jako urzędniczka i na zawsze wycofała się z życia publicznego. Zmarła 27 października 1985 roku i choć od zakończenia wojny minęło 40 lat, na warszawskim cmentarzu ewangelicko-reformowanym żegnały ją tłumy.
O ile ówczesny świat może dziś wydawać się prehistorią – czarno-białą, przerywaną trzaskiem igły na płycie – o tyle postacie takie jak Teodora, która została Tolą, wciąż przyciągają. Bo Mankiewiczówna i jej podobne nie były tylko aktorkami. Były znakiem czasu, który nie wróci, choć wciąż można go zobaczyć i usłyszeć. Wraca jednak nie dlatego, że tęsknimy za przeszłością, tylko dlatego, że tam, w kilku sekundach filmu i paru taktach piosenki, mieści się coś, czego ciągle nam brak. Odrobina szczęścia – nawet jeśli tylko w pamięci.
Zobacz też: