Śmiech, wspomnienia i odrobina łez. Tercet, czyli kwartet – o trzech dekadach w życiu i na scenie
Dla Hanny Śleszyńskiej, Piotra Gąsowskiego i Roberta Rozmusa scena stała się czymś więcej aniżeli jedynie miejscem wytężonej pracy. To przestrzeń wspólnych przeżyć, śmiechu, kłótni, a czasem i wzruszeń, które przez ponad trzy dekady budowały coś znacznie trwalszego niż artystyczny projekt. Tercet, czyli kwartet to bowiem nie tylko grupa czy zespół, ale i historia przyjaźni, która przetrwała próbę czasu i jest dziś świadectwem tego, że prawdziwe relacje nigdy się nie starzeją. O tym, jak połączenie kilku drewienek, teatralnego przeciągu i wspólnych kłótni stworzyło jedną z najtrwalszych scenicznych przyjaźni, w "halo tu polsat" opowiedzieli sami zainteresowani.

Od zimnego holu do perłowych godów. O początkach "poczwórnego tercetu"
Wszystko zaczęło się na początku lat 90. ubiegłego wieku, kiedy to Hanna Śleszyńska, Piotr Gąsowski, Robert Rozmus i Wojciech Kaleta (w roli kompozytora) – po sukcesie odniesionym podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu – stworzyli pierwszy wspólny program.
"Dostaliśmy propozycję i zrobiliśmy to przy pomocy naszego przyjaciela, Marcina Sosnowskiego, który program reżyserował. Nazwaliśmy go »Tercet, czyli kwartet«. Był jeszcze z nami Wojtek, który już od ponad dwóch lat mieszka na Gran Canarii", wspominała Hanna.
Nienazwana jeszcze grupa poznała się jednak wcześniej – na deskach Teatru Nowego w Warszawie, pod okiem Adama Hanuszkiewicza ("Hania i Piotr byli po warszawskiej szkole, ja przyjechałem po filmówce, ta chemia zaistniała od razu" – relacjonował w międzyczasie Robert). Choć odpowiedniejsze byłoby zapewne wspomnienie o zimnym holu tegoż teatru, gdzie odbywały się pierwsze próby.
"Wiało i dmuchało", przypomniał Rozmus, co Śleszyńska skwitowała kolejnym wspomnieniem – o "przynoszonych przez Roziego drewienkach, które udawały mikrofony".
"Bo my potrafimy ze wszystkiego zrobić mikrofon, naprawdę. Wszystkie te drewienka i tak dalej były po to, żebyśmy przyzwyczajali rękę, bo to był też układ choreograficzny", dopowiadał Gąsowski.
Z upływem lat ta wspólna zabawa – rozśmieszająca do łez nie tylko widzki i widzów, ale również sam tercet – przerodziła się jednak w coś znacznie większego. Grupa nie tylko bowiem przejechała Polskę wzdłuż i wszech, ale podbijała także zagranicę, występując między innymi w Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie. Mimo upływu czasu i zmieniającej się rzeczywistości, ich relacja pozostała zaś niezmienna.
"To było 32 lata temu", przypomniał Robert.
"Ale my cały czas gramy, że trzydzieści", skwitował natychmiast Piotr.
A jednak – jako że nawet w najlepszych i najtrwalszych relacjach zdarzają się zgrzyty – rys nie zabrakło i w tym przypadku. Szczęśliwie – niezbyt głębokich.
O przyjaźni bez względu na wszystko. "Warto się spierać"
Co sprawiło więc, że Tercet, czyli kwartet przetrwał ponad trzy dekady w niemalże niezmienionym składzie? Hanna, Piotr i Robert zgodnie przyznają, że fundamentem jest nie tylko wzajemna sympatia, ale i brak jakiegokolwiek przymusu.
"Staramy się żyć. Podstawą jest rzeczywiście to, że się przede wszystkim bardzo lubimy, wręcz kochamy. [...] Ale gdybyśmy zależeli tylko od siebie, gdybyśmy robili wszystko tylko razem, na pewno nie wypadłoby to dobrze. A my nie jesteśmy zmuszani, by się spotykać. Chcemy się spotykać, to jest ta podstawowa, zasadnicza różnica", przekonywał Gąs.
Skąd jednak wspomniane rysy? Śleszyńska wyjaśniła, że te wiązały się przede wszystkim z zakończeniem związku jej i Gąsowskiego.
"Były momenty trudne, wtedy, kiedy wszystko wisiało na włosku", wspominała.
O wpływie relacji prywatnych na sceniczne mówił również Rozmus, zapytany, czy w podobnym układzie nie czuł się jak "piąte koło u wozu".
"Troszeczkę tak było. I powiedzmy sobie szczerze, że do tej pory tak trochę jest. Zawsze musiałem się trochę drapować i rozpychać, by dopuścili mnie do głosu. Tak jak dzisiaj", śmiał się.
Mimo emocji i kłótni, scena zawsze pozostawała – i wciąż pozostaje – łączącym ich miejscem.
"Są różne emocje, naradzamy się i się kłócimy, na przykład o kolejność. Ale to, jak się czujemy razem na scenie, kiedy wychodzimy, to jest takie wspólne doświadczenie i taki rodzaj polegania na sobie, że jest ponad wszystko inne. Te trzydzieści parę lat, to coś, co gdzieś tam mnie wzrusza. To, że przetrwaliśmy", dopowiedziała Hanna.
"Więc warto się kłócić i warto się spierać", rzucił na to Robert.
Piotr tłumaczył ponadto, że dziś, głównie ze względu na wiek, trio może "pozwolić sobie na więcej". Również na wzruszenia.
"Dojście do takiego wieku, w jakim jesteśmy – czyli dobrze po sześćdziesiątce, wiem, że nie wyglądamy – sprawia, że znacznie więcej nam wolno. Wzruszamy się na tej scenie i ludzie też się wzruszają", wyjaśniał dalej, przywołując koncerty ze Zbigniewiem Wodeckim, Bogusławem Mecem czy Witoldem Pasztem.
"To jest taka nostalgiczna podróż w przeszłość i w przyszłość, bo na koncerty przychodzi też pokolenie naszych dzieci, które kształciło się na wspomnianych sporach", podsumował.
Jak widać więc na załączonym obrazu, prawdziwa przyjaźń nie potrzebuje wielkich słów, złotych ram ani sztucznego patosu. Wystarczy... kilka drewienek udających mikrofony, zimny hol teatru i trójka ludzi, którzy od trzy dekady potrafią śmiać się, kłócić i godzić – na własnych warunkach.
Zobacz też: