Są ludzie, którzy nie odchodzą nigdy. Jerzy Stuhr we wspomnieniach Stalińskiej, Bohosiewicz i Jandy

Kamil Olek
Jerzego Stuhra nie sposób zamknąć w jednym zdaniu, jednej roli czy jednej reminiscencji – był bowiem człowiekiem, który wymyka się definicjom. I choć 9 lipca ubiegłego roku bez ostrzeżenia zamilkł, wciąż ma się wrażenie, że jest – za kulisami, na planie, w garderobie, a przede wszystkim we wspomnieniach. Wybitnego aktora i reżysera wspominały w "halo tu polsat" Dorota Stalińska, Sonia Bohosiewicz, a także Krystyna Janda, mówiąc o nim tak, jak gdyby za chwilę mógł pojawić się w drzwiach. Bo są ludzie, których obecność trwa, nawet gdy wydaje się, że odeszli na zawsze.

Dorota Stalińska: "Myślę, że ciągle gdzieś jest"
"Pierwsza myśl? Kiedy znowu zagramy przedstawienie", mówiła Dorota Stalińska, zapytana w "halo tu polsat" o Jerzego Stuhra.
Słowa te, choć wydają się przyziemne, pełne są tego, co najważniejsze – dla Doroty Jerzy nigdy naprawdę nie odszedł.
"Nie myślę o Jurku w tych kategoriach, myślę, że ciągle gdzieś jest. Że zaraz wyjdzie, bo robi inne rzeczy w tym czasie, nie może w tej chwili. Bo został na zawsze", dodała.
Przez pięć lat na deskach Teatru Polonia tworzyli obsadę spektaklu "Na czworakach" – na podstawie tekstu Tadeusza Różewicza – który Stuhr dodatkowo reżyserował. Ostatecznie sztuka została wystawiona dziewięćdziesiąt dziewięć razy.
"Setnego już nie zdążyliśmy", przyznała Stalińska.
Z rozrzewnieniem opowiadała też o wspólnej pracy, przyznając, że z Jerzym pracowało się "fantastycznie".
"Nie mogę sobie przypomnieć sytuacji, w której Jurek byłby zdenerwowany, a przecież bywał. Żeby to było jakoś odczuwalne dla otoczenia. Żeby był agresywny, czy żeby mówił podniesionym głosem. Był niezwykle profesjonalny, dokładny, życzliwy", wspominała.
Z jej słów wyłania się obraz artysty, który budował swoje spektakle nie z pozycji reżysera, a partnera – co nie dla wszystkich jest oczywistością.
"Reżyserował i budował tę sztukę wspólnie z aktorami. Miał coś, co bardzo cenię w twórcach, w kolegach też: że gdy pracujemy, to pracujemy jeden na drugiego. Bardzo to szanował, mało tego – co rzadko się zdarza – przyjmował uwagi czy spostrzeżenia. To jest taki dowód wielkości", dopowiedziała.
Pierwszy kontakt zawodowy Stalińskiej i Stuhra to kultowa "Seksmisja" ("Liga broni, liga radzi" i słynna scena z szympansem), ale prawdziwa współpraca zaczęła się dopiero w teatrze. Tam poznała Stuhra w pełni: jako człowieka, artystę i zawodowego partnera.
Szczególne miejsce we wspomnieniach Doroty zajmuje zaś wspomniany już spektakl "Na czworakach", który przez pięć lat grali dla pełnych widowni.
"Państwo, którzy oglądali, wiedzą, ale to było niezwykłe, bo on przez pierwszy akt był literatem, robił różne rzeczy i chodził właśnie na czworakach. A w drugim akcie był figurą woskową. I było to niezwykle zadanie, chyba najtrudniejsze w życiu, jak sam mówił", dodała.
Stuhr przez mniej więcej dwadzieścia minut siedział bowiem w... zupełnym bezruchu. Być może to właśnie ten moment – milczący, wymagający absolutnego skupienia – najlepiej oddaje to, kim był Jerzy Stuhr. Artystą, który nie musiał mówić nic, by przyciągać całą uwagę. I człowiekiem, którego obecność czuć będzie jeszcze długo, mimo że nie pojawi się już na scenie.
Krystyna Janda: "Nigdy nie myślał o nikim źle"
Wspomnienia Krystyny Jandy, którymi podzieliła się w rozmowie z "halo tu polsat", nie są jedynie opowieścią o wybitnym aktorze i reżyserze, ale i o człowieku, który całe życie wierzył, że dobro jest silniejsze niż wszystko inne.
"Wspominam Jurka z taką serdecznością i wdzięcznością, ponieważ to są przegadane godziny, dnie, noce. Nigdy nie myślał o nikim źle, nie myślał też tak o żadnej rzeczy, żadnym zdarzeniu. Zakładał, że każde spotkanie czy nawet każdy konflikt powstaje z dobrych intencji", mówiła.
Janda wspomniała także ich przyjaźń, która wykraczała daleko poza zawodowe relacje. Przytoczyła między innymi jeden ze wspólnych wyjazdów do Włoch – to tam, podczas trasy z "Balem manekinów", zrozumieli, jak wiele mają i jak wiele chcą ocalić.
"Długo siedzieliśmy tam razem, nasze rodziny już odjechały. A myśmy pojechali w tak zwaną trasę włoską, graliśmy w miastach, miasteczkach, w ogrodach filharmonii w Rzymie. Pewnego dnia spotkaliśmy się o 6 rano na basenie w jakimś hotelu. Pływaliśmy... i nagle zrozumieliśmy, że jesteśmy tak szczęśliwi, że jesteśmy w Rzymie. Bo świeci słońce, gramy bardzo udany spektakl, przyjaźnimy się, nasze rodziny są szczęśliwe. I nagle Jurek w tym basenie zaczął krzyczeć, że kiedyś wymyślili coś tak okropnego, żeby nam zepsuć życie, a my nie rozumiemy, że może być tak pięknie", powiedziała, przyznając, że wyjazd ten był na swój sposób przełomowy.
"To były czasy naprawdę trudnego socjalizmu. I ten pobyt we Włoszech zbuntował nas przeciwko temu", wyjaśniła.
Z Włoch przywiozła też inne wspomnienie – Stuhra, który całymi dniami uczył się roli Hamleta... w stroju Adama.
"Siedziałam w zatoce z całymi rodzinami, a Jurek chodził zupełnie nagusieńki i uczył się z egzemplarzem Hamleta, którego grał. Tego nie zapomnę", przypomniała ze śmiechem.
Janda wróciła też wspomnieniami do spektaklu "Ich czworo", który wystawiany był na deskach Teatru Polonia. To wtedy Stuhr poprosił ją o... nietypową pomoc.
"Jurek, który wyreżyserował i zagrał setki spektakli w teatrach, gdy grał w »Ich czworo«, mówił do mnie: »Weź ode mnie te aktorki«. Pytałam, co mam z nimi zrobić, tam była Sonia Bohosiewicz między innymi. Dziewczyny nie dawały mu spokoju, śmiały się, wołały: »Panie profesorze, panie profesorze« i cały czas robiły mu jakieś żarty. On mówił: »Ja nie mam siły na te aktorki. Niech nie wchodzą do mojej garderoby, zrób coś. Weź ode mnie te potwory«", opowiadała.
To jedno z tych wspomnień, które pokazuje, jak bliski potrafił być ludziom i jak wiele dystansu miał do siebie samego.

Sonia Bohosiewicz: "Śmiał się przez cały czas"
Wywołana już Sonia Bohosiewicz, która – podobnie jak Dorota Stalińska – zasiadła na żółtej kanapie "halo tu polsat", poznała Jerzego Stuhra wcześnie, zanim została "pełnoetatową" aktorką. Jak przyznała, to spotkanie na zawsze pozostanie jednym z najważniejszych momentów jej życia zawodowego.
"Byłam bardzo młoda, bo chodziłam jeszcze do czwartej klasy liceum. Uczęszczałam do studium aktorskiego Doroty Pomykały, przygotowywałam się do egzaminów do szkoły teatralnej i ona zorganizowała to tak, że kilka osób mogło postatystować w filmie. Ostatecznie okazało się, że to nie jest tylko statystowanie, ponieważ dostałam rolę mówioną, choć mówiłam jedno zdanie", wspominała.
Filmem tym okazał się "Spis cudzołożnic", który Stuhr wyreżyserował, a także zagrał w nim główną rolę. Bohosiewicz wcieliła się zaś w jedną z kobiet pojawiających się we mgle, w onirycznej scenie na krakowskich Plantach.
"To była przepiękna scena, w której bohater idzie przez Planty i coś mu gdzieś majaczy, a potem zza drzew wychodzą różne »panie lekkich obyczajów« i mówią do niego po jednym zdaniu. Więc trzeba było czekać potwornie, potwornie długo", relacjonowała.
Jerzy Stuhr nie pozwolił jej zaś zapomnieć, że to właśnie u niego stawiała swoje pierwsze kroki przed kamerą.
"Cały czas mówił, że ja zadebiutowałam u niego taką rolą i że to ja jestem jego odkryciem", uzupełniła Bohosiewicz.
W rozmowie pojawiły się również wspomnienia ze spektaklu "Ich czworo", o którym wcześniej opowiadała Krystyna Janda. Sonia przyznała, że wraz z koleżankami miały na Jerzego Stuhra swój własny sposób.
"Rzeczywiście, miałyśmy taki pomysł na profesora, bo pan profesor był panem profesorem, niezależnie od tego, że pod spodem była masa dowcipu. Postanowiłyśmy więc, że go po prostu »przykryjemy«. Gdy tylko wchodził, to mówiłyśmy: »Dzień dobry, panie profesorze, ja nie wiem, czy my gramy, czy nie gramy, nie wiemy, jaki film będzie pan robił, bo my tutaj z Dancewicz już mamy terminy«. A on: »Nie, drogie panie, ja teraz robię operę, więc panie się nie nadają«. I my za chwilę już z Izą Kuną, z Renatą Dancewicz wchodziłyśmy, by zaśpiewać jakąś operę i ciągle żeśmy z niego żartowały", nakreśliła.
Jak mówiła, Jerzy Stuhr miał do tego ogromny dystans, a humor nie opuszczał go ani na chwilę.
"Śmiał się przez cały czas. Jestem przekonana, że, nawet gdy mówił do Krystyny, że »ma zabrać potwory«, to robił to z ogromnym humorem", podsumowała.
Na koniec warto przywołać jeszcze słowa Doroty Stalińskiej skierowane do tych wszystkich, którzy przez kilkadziesiąt lat oglądali Jerzego Stuhra – na ekranie, na scenie, a także w życiu:
"Miał takie warunki, że mógł zagrać wszystko. Zwróćcie uwagę, że grał i intelektualistów, i chamów, i fantastycznie to wykorzystywał. Miał w sobie taki potencjał, że zawsze mu się wierzyło".
Wiarygodność ta przejawiała się w niemal każdej roli, słowie czy spojrzeniu. Jerzy Stuhr był bowiem człowiekiem, który tak na scenie, jak i w życiu, stawał się kimś więcej niż tylko odtwórcą roli. I właśnie dlatego nie musiał nas do niczego przekonywać. Wystarczyło, że był.
W Kinie Iluzjon trwa zaś retrospektywa jego twórczości – aktorskiej i reżyserskiej, która zakończy się 30 marca. To jeszcze jedna szansa, by zobaczyć, jak wiele nam zostawił. I by raz jeszcze – z całą pewnością – mu uwierzyć.

Zobacz też: