Przy pierwszym nieomal ją pominęli, przy drugim radzili, by sobie odpuściła. Noblowskie problemy Marii Curie
Curie-Skłodowska wielką naukowczynią była – i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Nim jednak jej nazwisko otrzymały instytuty, szkoły i pierwiastki (a konkretniej jeden – kiur), a Polki i Polacy z uporem maniaka zaczęli poprawiać wszystkich, którzy ośmielili się użyć jedynie francuskiej części jej godności, Maria przez lata próbowała przebić patriarchalny szklany sufit, zmagając się przy tym z ignorancją i idiosynkrazją. Ba, choć dziś jej Noble uznawane są za oczywiste, niewiele brakowało, by pierwszego nie dostała wcale, drugiego zaś – nie odebrała osobiście. Dlaczego? Dlatego, że sama nie tylko wiedziała więcej niż panowie z pierwszych rzędów razem wzięci, ale przede wszystkim śmiała się tym nie przejmować.

Nobel, którego mogło nie być i drugi – w cieniu skandalu
Historia pierwszego Nobla dla Marii Skłodowskiej-Curie sprowadza się nie tyle do braku zasług, te były bowiem niezaprzeczalne, ile do braku chęci, by je zauważyć. Gdy w 1903 roku szwedzki Komitet Noblowski zaczął bowiem zbierać nominacje do trzeciej w historii nagrody z fizyki, czterech francuskich naukowców postanowiło... "wyrugować" badaczkę z przesłanego do Sztokholmu zgłoszenia, wskazując jako potencjalnych laureatów jedynie Pierre’a Curie oraz Henriego Becquerela.
Dwa nazwiska, które znalazły się pod listem polecającym, dziwią szczególnie. Podpisany pod nim matematyk Jean Darboux rok wcześniej (przesyłając Komitetowi podobną nominację) pamiętał bowiem zarówno o Becquerelu oraz Pierze, jak i o Marii. Pamięć okazała się jednak wybiórcza. Jeszcze większym zaskoczeniem może być podpis fizyka Gabriela Lippmanna, który był... promotorem rozprawy doktorskiej Marii Skłodowskiej. Dysertacja pod tytułem "Badanie ciał radioaktywnych" stała się nie tylko pierwszym kobiecym doktoratem z fizyki w historii Francji, ale i uznano ją "największy wkład naukowy wniesiony kiedykolwiek przez pracę doktorską". Tu, jak widać, z pamięcią było więc jeszcze gorzej.
Brak nazwiska madame Curie zauważył między innymi Magnus Gösta Mittag-Leffler, szwedzki matematyk, orędownik równego traktowania kobiet w nauce, który natychmiast podjął interwencję w tej sprawie. Wieści dotarły też do samego Pierre’a Curie, który przesłał Komitetowi Noblowskiemu list wyjaśniający, w którym wskazał, jak wielki wpływ na badania i ich wyniki miała jego żona. W międzyczasie do Sztokholmu dotarła zaś jeszcze jedna nominacja, podpisana przez patologa Charlesa Jacquesa Boucharda, obejmująca zarówno dwóch wspomnianych już jegomości, jak i samą Marię. Tym samym jedyne oficjalne wysunięcie kandydatury Skłodowskiej w roku, gdy Nobel powędrował ostatecznie i do jej rąk, wyszło nie od fizyka, a od medyka.
O ile pierwsza nagroda prawie jej umknęła, o tyle druga, w roku 1911, wzbudziła autentyczny popłoch. Tym razem powodem nie było już przypisanie jej pracy mężowi (Pierre Curie zginął bowiem w wypadku pięć lat wcześniej), ale... skandal obyczajowy. Wdowa zapałała bowiem uczuciem do Paula Langevina – młodszego o kilka lat ucznia jej zmarłego męża, będącego ówcześnie w separacji. Romans naukowczyni sprawił, że francuska prasa wpadła w szał moralnej czystości, a tabloidy rozpoczęły kampanię przeciw Marii, nazywając ją nie tylko "złodziejką mężów", ale i wypominając pochodzenie czy brak wiary. Gdy oficjalnie ogłoszono więc, że Nagrodę Nobla, tym razem w dziedzinie chemii, otrzyma właśnie Skłodowska-Curie (za "wydzielenie czystego radu i uzyskanie radu w postaci krystalicznej"), a wieści o "niemoralnym występku" laureatki dotarły do Sztokholmu, Svante Arrhenius, fizyk i chemik, a przy okazji jeden z nominujących badaczkę do nagrody, napisał do niej z apelem, prosząc, by ta... odpuściła sobie podróż do szwedzkiej stolicy.
"Błagam, aby została pani we Francji, ponieważ nikt nie może przewidzieć, co by się stało podczas wręczania nagrody", namawiał.
Maria jednak przyjechała, odebrała nagrodę (bez cienia skandalu), po czym wróciła do pracy, którą kontynuowała niemal do końca życia. Zmarła 4 lipca 1934 roku, pochowana została zaś dwa dni później w Sceaux. 20 kwietnia 1995 roku, w obecności prezydentów François Mitterranda i Lecha Wałęsy, szczątki Marii i Pierre’a Curie zostały zaś uroczyście przeniesione do paryskiego Panteonu.
Dziś lubimy się Skłodowską chwalić, z dumą wyciągając jej nazwiska (obowiązkowo dwa) przy każdej możliwej okazji. Jeśli mamy jednak wynieść z powyższej historii nieco więcej, warto odłożyć wzruszenie na bok i przypomnieć sobie, że Maria nie przebiła się przez mizoginistyczne szkło dzięki swojej skromności i wdzięczności za każdy gest łaski, lecz dzięki upartości i nieprzykładaniu wagi do tego, komu mieści, a komu nie mieści się w głowie kobieta mądrzejsza od całej akademii razem wziętej. I może właśnie dlatego – mimo Nobli, pomników i kiurów – dziś łatwiej ją podziwiać, niż zrozumieć. Niektórym wciąż trudno bowiem przełknąć, że nie prosiła, nie czekała i nie dziękowała, a brała to, co jej się należało.