W stronę kobiecej widzialności, czyli od stewardessy do pilotki. Historia Natalii Szatkowskiej
Cztery procent – tyle wynosi odsetek kobiet wśród zasiadających na co dzień za sterami samolotów pasażerskich. I choć statystyka ta może sugerować pasywność, maskulinizacja lotniczych zawodów wynika przede wszystkim z patriarchalnego układu sił, który kilka tysięcy metrów nad ziemią wciąż ma się zaskakująco dobrze. A jednak także tam nie brak postaci, które pokazują, że dziewczęce marzenia o pracy w chmurach nie muszą sprowadzać się jedynie do roli stewardessy. Jedną z nich jest Natalia Szatkowska – pilotka, dla której zawodową codziennością stały się kokpity największych samolotów pasażerskich, która o własnej drodze pod nieboskłon opowiedziała w "halo tu polsat".

Od szybowców z wielkopolskich pól do kobiecej rewolucji w chmurach
Pierwszy kontakt Natalii z lotnictwem nie przypominał wyreżyserowanej opowieści rodem z kinowych ekranów – wszystko zaczęło się bowiem od... pola pod Ostrowem Wielkopolskim. Tam też lądowały zbłąkane szybowce, którym nie udało dolecieć się na pobliskie lotnisko aeroklubowe.
"Jako mała dziewczynka, dziewięciolatka, miałam okazję podbiec do pilota, który akurat wylądował. Zadałam mu wówczas milion pytań – odpowiedział na wszystkie", wspominała.
Dziecięce doświadczenia z czasem przekuły się w realne marzenia, toteż po ukończeniu szkoły średniej Szatkowska po raz pierwszy wkroczyła na pokład samolotu – nie jako pasażerka, lecz członkini załogi pokładowej. I choć zaczęła od roli stewardessy, już wtedy mierzyła znacznie wyżej.
"Nie do końca wiem, jak to się stało. Masa przypadków, znaków, może zrządzenie losu", mówiła.
Droga do kokpitu nie należała jednak ani do najkrótszych, ani do najtańszych. Od momentu pierwszego lotu z myślą o roli pilotki do uzyskania pełnych uprawnień minęła bowiem blisko dekada.
"Trening musiałam sfinansować sobie sama", dodała.
Po drodze trafiła na południową półkulę – w Australii szkoliła zaś język i regularnie wsiadała za stery szybowców. Tam też usłyszała o możliwości kontynuowania nauki w Stanach Zjednoczonych, a myśl "może warto" przyszła niemal natychmiast.
"Wyjechałam do szkoły lotniczej i od razu podjęłam pracę. [...] Wraz z innymi pilotami stworzyliśmy »polski dom«. Pierwszego dnia poznałam przyszłego męża", opowiadała.
Na jej drodze stanął jednak nie tylko małżonek in spe, ale i inni, którzy stali się niejako żywymi dowodami na to, że lotnictwo nie musi być wyłącznie męskim klubem.
"Miałam to szczęście, że trafiłam na wspaniałych ludzi. Poznałam prawdziwych przyjaciół i nigdy nie spotkałam się z negatywnymi komentarzami", przekonywała.
Jej przypadek pozostaje jednak chlubnym wyjątkiem od niechlubnej reguły, statystyki pozostają bowiem bezlitosne. Dlatego dziś, kiedy sama zasiada za sterami, zależy jej, by swoją obecnością udowodnić innym, że podobna droga jest możliwa.
"Staram się pokazywać wszystko w mediach społecznościowych, by małe dziewczynki wiedziały, że kobiety też mogą latać. I nie tylko latać. Mogą nawet zostać właścicielkami linii lotniczych", dopowiedziała.
Natalia chce tym samym sprawić, by kobieta w kokpicie nie budziła już zdziwienia. Jak godzi jednak pracę na wysokości z życiem poza pokładem? Rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej wymagająca niż najdłuższy lot. Razem z mężem – także pilotem – układają grafik codzienności tak, by ich pięcioletni syn nieustannie miał obok kogoś bliskiego.
"Mamy nianię, która z nami mieszka. Gdy oboje wylatujemy, to ona przejmuje opiekę", dodała.
Historia Natalii Szatkowskiej to nie bajka o spełnionym marzeniu, ale swego rodzaju instrukcja obsługi dla tych, którzy myślą, że statystyki to wyrok. Dla dziewczynek z prowincji, które stoją na polu i patrzą w niebo, nieśmiało myśląc: "A może ja?". Dla świata, który wciąż zdaje się nie dostrzegać kobiecej siły. I choć sama twierdzi, że "nie wie, jak to się stało", my wiemy – wszystko, dzięki kilkulatce, która nie bała się zadać pilotowi miliona pytań, by z czasem znaleźć na nie własne odpowiedzi.
Zobacz też: