Noc Kupały kontra walentynki. O słowiańskich poszukiwaniach miłości w wykonaniu naszych przodków

Kamil Olek
Zerkające zewsząd serduszka, wszechobecne wyrazy miłości i szybujące wyniki sprzedaży wyrobów czekoladowych oznaczać mogą tylko jedno – walentynki nadchodzą wielkimi krokami. Zamiast wszczynać jednak kolejną dyskusję o sens oraz istotę owego święta, postanowiliśmy pochylić się nad zwyczajami i obrzędami, które na ziemiach dzisiejszej Polski kultywowano przez stulecia – splatając uczucia z naturalnym porządkiem świata i... odrobiną magii. Jak wyglądały więc słowiańskie rytuały miłosne? W co wierzyli nasi przodkowie i nasze przodkinie? I kiedy obchodzili własne "święto zakochanych"?

Czy kupalnocka to słowiańskie walentynki?
Choć początków celebrowania miłości w 14. dniu lutego doszukiwać można się jeszcze w starożytności, większość obecnych zwyczajów walentynkowych ukształtowała się na dobre w XX wieku. A jako że w Polsce święto zakochanych pojawiło się dopiero w latach 90. ubiegłego stulecia, wniosek może być tylko jeden – środek zimy nie był dla Słowian okresem szczególnego fetowania uczuć wyższych.
Nie oznacza to, rzecz jasna, że do podobnych kwestii nie podchodzili oni z adekwatną nabożnością. Działo się tak jednak dopiero na przełomie wiosny i lata, gdy obudzony do życia świat znajdował się w zenicie naturalnego cyklu (co, przynajmniej nam, wydaje się pomysłem mającym zdecydowanie więcej sensu aniżeli współczesne interpretacje). Punktem kulminacyjnym była zaś Noc Kupały, zwana też kupalnocką czy sobótką, która swego rodzaju estymą cieszy się aż po dziś dzień (jak wielki wpływ na to miała "Stara baśń" Józefa Ignacego Kraszewskiego – nie wiemy, choć się domyślamy). Lecz myliłby się każdy twierdzący, że jedna noc Słowianom wystarczyła. Wbrew nazwie obchody trwały bowiem aż cztery doby.
Rozpoczynały się w one w wigilię letniego przesilenia i koncentrowały przede wszystkim na dwóch żywiołach, którym Słowianie przypisywali moc oczyszczenia – na wodzie i ogniu. Z pierwszym powiązany jest zwyczaj kultywowany również współcześnie, choć w nieco innej formie, a mianowicie "wianki". Ich plecenie (przy wykorzystaniu ziół, uchodzących za magiczne), a następnie wypuszczanie na wodę, pierwotnie miało być sposobem na przebłaganie demonów wody (do dziś popularny pozostaje przesąd dotyczący rzekomej szkodliwości kąpieli w otwartych akwenach przed końcem czerwca), z czasem stało się jednak obrzędem miłosnym – pomagając łączyć w pary "właścicielki" wianków oraz ich "znalazców".
Sobótkowe obrzędy koncentrowały się też na ogół wokół rozpalanych ognisk, zaś skakanie przez ogień (którego współcześnie nie powinno powtarzać się w domu), będące jedną z form rytualnego "przejścia", miało zwiastować szczęście i dobrobyt. Mogło być także sposobem na zażegnanie sporów, jak również pieczętowanie uczuć – parze, której udało się przedostać przez ogień bez rozplatania rąk, wróżono bowiem rychłe zaślubiny.
W czasie kupalnocki poszukiwano również mitycznego kwiatu paproci, który miał przynieść znalazcy (lub znalazczyni) wieczne szczęście. A że kwerendy tej dokonywano tradycyjnie w stroju... mniej formalnym (a właściwie – bez niego), zaś normy prawa obyczajowego ulegały wówczas rozluźnieniu, Kupała sprzyjała miłości także w jej fizycznym wymiarze.
O magicznych ziołach i innych miłosnych praktykach Słowiańszczyzny
Podobnie jak walentynki dzisiaj, tak i kupalnocka kiedyś nie była jedynym dniem (albo i czterema), kiedy miłość "wisiała w powietrzu", a rozmaite zwyczaje i obrzędy praktykowano znacznie częściej. Słowianie nie zawsze czekali bowiem na konkretną datę, by zadbać o uczucia – te, choć magiczne w swej istocie, wymagały odpowiednich działań.
W świecie, który nie znał romantycznych wiadomości, przesyłanych ukradkiem na zdobionej papeterii, któremu obce były słodkie upominki i inne dzisiejsze formy, w rolę posłańców uczuć wcielały się więc... rośliny. Nie tylko tworzyły one wspomniane już wianki, ale i stanowiły jeden z kluczowych elementów praktyk, mających przyciągnąć ukochaną osobę, utrwalić związek czy też ochronić go przed złymi mocami.
I tak, jeśli jakakolwiek zioło miałoby pretendować tedy do miana "słowiańskiego afrodyzjaku", lubczyk z pewnością stanąłby z nim w szranki. Choć jego rola w najdawniejszych rytuałach nie jest w pełni udokumentowana, późniejszy folklor przypisał mu niemal mistyczne właściwości. Panny dodawały go do potraw przygotowywanych dla wybranka, a zamężne kobiety wierzyły, że napar zeń wzmocni uczucia i zapewni wierność. Jako że miłość bywa jednak równie piękna, co niebezpieczna, stosowano również bylicę – miała ona zabezpieczyć przed zawiścią oraz niepowodzeniami w miłości. Ruta i dziewanna przez setki lat pełniły z kolei rolę ochronną, podobnie jak i macierzanka, zwana "matką wszelkiego ziela".
Niemniej Słowianki nierzadko nie pozostawiały losu w rękach samej natury, lecz starały się odczytywać jej znaki, a tym samym wpłynąć na miłosny los odpowiednimi działaniami. W ludowej tradycji przetrwały więc ślady dawnych zaklęć miłosnych, które mogły przywołać uczucie lub wzmocnić istniejące. To jednak materiał na kolejną historię.
Mimo wszystko miłosne rytuały Słowian miały wspólny mianownik – wpisywały się w cykle przyrody, podkreślając, że uczucia nie istnieją w oderwaniu od otaczającego świata. O tym zaś powinniśmy pamiętać i dziś.