Anna ubiera się u Prady, czyli o procencie Wintour w Priestly
Gdy ledwie kilka dni temu Anna Wintour ogłosiła swoją rezygnację ze stanowiska redaktorki naczelnej amerykańskiego "Vogue'a", świat mody – przynajmniej pozornie – zatrząsł się w posadach. Bo choć ta wciąż dzierżyć będzie stery jako dyrektorka artystyczna Condé Nast oraz globalna strateżka treści, symbolicznie kończy się pewna epoka. I właśnie dlatego wracamy dziś do postaci, która od lat krąży wokół Anny niczym cień – złośliwy, przerysowany, a jednocześnie niepokojąco znajomy. A mianowicie – do Mirandy Priestly. Pytanie, ile Wintour było w "diable, który ubiera się u Prady", brzmi dziś bowiem głośniej, aniżeli przez ostatnie dwie dekady.

Z życia wzięte. Redakcyjna rzeczywistość epoki Wintour
Lauren Weisberger była drugą asystentką Anny Wintour przez kilkanaście miesięcy – w latach 1999-2000 - i choć nie pracowała długo, zapamiętała wiele. Może nawet zbyt wiele. Zaledwie trzy lata później wspomnienia redakcyjnej pracy przełożyły się tym samym na bestseller, który zadebiutował na rynku pod tytułem "The Devil Wears Prada" i niemal z miejsca zyskał status kultowego. Wintour, zapytana o komentarz do radosnej twórczości jej byłej podwładnej, miała jednak stwierdzić, że "nie pamięta, kim była ta dziewczyna", brzmiąc zapewne najzupełniej poważnie.
Co w książce Weisberger (a tym samym w jej ekranizacji z roku 2006) było więc prawdziwe? Między innymi zespoły asystenckie i codzienna dostawa ze Starbucksa. Do tego kilkunastogodzinne zmiany, poradnik dla nowych pracownic czy przeglądy "książki" – próbnego layoutu magazynu, dostarczanego bezpośrednio do domu Wintour. Zgodne z rzeczywistością były też książkowe notatki – zostawiane w formie inicjałów z dopiskiem "OK". Tak zresztą narodził się wewnętrzny idiom redakcji – jeśli coś okazywało się "AWOK", przechodziło dalej. Jeśli nie – nie było o czym mówić.
Mniej spektakularna, choć równie realna, była też sama obecność Wintour w redakcji. W biurze nierzadko pojawiała się już o 7 rano, poprzedzając całość codziennym treningiem, fryzjerem i makijażem. Pracowała z kolei do późnego wieczora. Na ogół bez większych dramatów, ale i bez taryfy ulgowej. Gdy jej asystentka musiała wyjść do toalety, w istocie robiła to tylko wtedy, gdy obecna była inna – choć nie dlatego, że Wintour tak rozkazała, a raczej kierując się odpowiedzialnością. Sama Wintour nie krzyczała i nie rzucała płaszczem – faktycznie wystarczyło jednak spojrzenie, by wszystko stało się jasne.
Spojrzeniem tym posługiwała się zresztą z chirurgiczną precyzją, nie potrzebując słów, by wyrazić kategoryczną ocenę. I choć w "Vogue'u" nie obowiązywał dress code, zastępował go kod. Niepisany, a jednak powszechnie znany. Kandydatki do pracy potrafiły kupować szpilki od Manolo Blahnika (te, którym Anna pozostaje wierna od lat) tylko po to, by nie wypaść z rytmu. Wintour nie komentowała – a mimo to nawet jej milczenie miało swoją tonację.

Miranda, czyli mit, który przerósł rzeczywistość
Filmowa Miranda Priestly – zagrana brawurowo przez Meryl Streep – nie była więc dokładnym odwzorowaniem, a udramatyzowanym zlepkiem. Obok Wintour przemycono do niej także gesty Diany Vreeland (redaktorki naczelnej "Vogue'a" w latach 1963-1971) oraz dystyngowaną wyniosłość Helen Mirren. Mimo to właśnie Anna stanowiła jej oś konstrukcyjną – ze swoim rytmem, wymaganiami oraz legendą, która narosła wokół niej szybciej niż sama mogłaby się spodziewać. Co prawda, nigdy nie kazała nikomu zdobywać rękopisu "Harry’ego Pottera", lecz potrafiła jednym słowem zakończyć okładkową karierę – wystarczy wspomnieć zaś o czterech nieudanych sesjach Gwyneth Paltrow czy wywiadzie z Umą Thurman, wycofanym po dwóch nieudanych zdjęciach.
W produkcji Davida Frankela znalazła się też słynna scena z Mirandą wylewająca łzy w hotelu – w związku z rozpadem jej małżeństwa. I ona nie wzięła się znikąd. W czasach własnego rozwodu Wintour również pozwalała sobie bowiem na momenty słabości – choć wyłącznie poza redakcją. W biurze nie było miejsca na emocjonalne rozpady. Uczucia trzymało się w designerskiej torbie – razem z planerem i layoutem kolejnego numeru.
Przez lata Anna zyskała wiele przydomków, mających świadczyć o jej oziębłości, jej współpracownicy i współpracownice częściej wspominali jednak o skupieniu aniżeli o chłodzie (nie wszyscy – rzecz jasna – kilkukrotnie formułowane zarzuty o mobbing pozostają bowiem faktem, mimo że nigdy nie zostały potwierdzone). Wintour nie była okrutna – była absolutna. Nie dlatego, że tego wymagała moda, ale dlatego, że związane było to z piastowanym przez nią stanowiskiem. Miranda została stworzona na potrzeby filmu – musiała mówić głośno, by ją usłyszano. Anna mówiła cicho, ale nikt nie miał wątpliwości, że to ona podejmuje decyzje.
Na tej kwestii warto się też zatrzymać. Bo choć wiele elementów ekranowej mitologii zaczerpnięto z życia – codzienną harówką, milczącą presję czy strukturę pracy w redakcji – to jednak "Diabeł ubiera się u Prady" nie jest filmem o świecie mody. Jest produkcją o wyobrażeniu, którego potrzebował świat zewnętrzny. Z jego perspektywy redakcja to teatr, a redaktorka naczelna – postać, która osoby pokroju bohaterki wykreowanej przez Anne Hathaway, zjada na śniadanie. Rzeczywistość – ta prawdziwa, surowa i zorganizowana – nie mieści się w ramach tej opowieści. Bo "Vogue" to nie kaprys, tylko system. A Wintour to nie Miranda. That’s all.
Nie wiemy jeszcze, kto zastąpi Annę (choć zapewne nie będzie to Jacqueline Follet), nie ulega jednak wątpliwości, że poprzeczka nie mogła zostać zawieszona wyżej.