"Jestem tam, gdzie powinienem być", czyli Caluma Scotta dziesięcioletnia droga do akceptacji
Do "branży", rozumianej jako przepastna toń show-biznesu, wchodzi się na ogół dwojako - albo niewielkimi krokami, które oswajają kolejne etapy kariery, albo poprzez rzucenie na głęboką wodę, konfrontujące marzenia z rzeczywistością. W przypadku Caluma Scotta wydarzenia przybrały tempo, które nie mieści się w rozsądnych ramach - z dnia na dzień przeszedł bowiem od nieśmiałego talentu ukrytego za biurkiem do jednego z najczulszych głosów współczesnego popu. W rozmowie z Kamilą Ryciak Scott wspomina jednak nie tyle miejsca na listach przebojów, ile emocje, ludzi i momenty, które kształtowały go przez dekadę kariery - wielki lęk przed równie wielką sławą, coming out zamieniony w muzykę czy nieustanne matczyne wsparcie; wszystkiemu towarzyszy zaś marzenie, by za kolejne dziesięć lat stanąć przed światem w pokoleniowym tandemie.

"Po dziesięciu latach uwierzyłem, że jestem artystą"
Choć Calum bywał w Polsce wielokrotnie, przyznaje, że energia, z którą spotyka się nad Wisłą, wciąż robi na nim niemałe wrażenie. Mówi tym samym o "elektrycznej atmosferze" i widzach oraz widzkach, którzy nie przychodzą na koncert wyłącznie po jeden hit, lecz poszukują prawdziwych emocji.
"To ogromny dar i zawsze powtarzam, że polska publiczność skradła moje serce", przyznał.
Droga do tego miejsca zaczęła się jednak gwałtownie - w roku 2015, dzięki "Britain's Got Talent". Scott nie ukrywa zaś, że początkowo nie nadążał za tempem własnego sukcesu.
"Najtrudniejsze było przyzwyczajenie się do sławy. Moja wersja »Dancing On My Own« Robyn stała się nagle viralem na całym świecie", mówił.
Z dnia na dzień przeszedł tym samym z pozycji "faceta siedzącego w biurze i marzącego o muzyce" do osoby, marzenia której stają się rzeczywistością - wydającej pierwszy singiel, podpisującej kontrakt z amerykańską wytwórnią i wchodzącej w tryb życia, którego nie da się ani przewidzieć, ani zaplanować.
Akceptacja podobnego stanu rzeczy zajęła mu całą dekadę.
"Kocham swoją pracę, uwielbiam to, co robię, ale dopiero po tych dziesięciu latach naprawdę uwierzyłem, że jestem artystą, że tu przynależę, że na to zasłużyłem", dodał.
Calum wskazuje przy tym na kapryśność muzycznej branży - przychylnej w jednej chwili, obojętnej w kolejnej, zawsze jednak nieprzewidywalnej ("raz jesteś na szczycie, raz na dnie"). Niezależnie od tego, stając po latach przed lustrem, powtarza sobie jedno:
"Zrobiłem to, mogę być z siebie dumny. Jestem dokładnie tam, gdzie powinienem być".
Muzyka okazała się też sposobem na przepracowanie "wszystkich trudnych rzeczy" - zagubienia, dysforii czy lęku.
"Kiedy wypuszczam w świat nawet najbardziej osobiste piosenki, okazuje się, że opowiadają one historie milionów ludzi. Na koncertach widzę to w ich oczach. Myślę sobie wtedy, że wszystko, przez co przyszedłem, było warte tej jednej chwili, bo teraz mogę pomagać innym", podsumował.
"Nie chcę kłamać, ale nie wiem, jak o tym mówić"
Calum Scott należy do grona artystów i artystek, autentyczność których nie wynika z brandingowych strategii, lecz z własnego doświadczenia. Od początku nie ukrywał wszak, że jego twórczość wyrasta wprost z osobistej historii. Kiedy świat zaczął więc pytać o osobiste aspekty życia - w tym o orientację - stanął przed wyborem: uparcie milczeć albo powiedzieć prawdę.
"Pamiętam, że przyszedłem do swojej wytwórni i powiedziałem, że ciągle pytają o moją orientację, o dziewczyny. Nie chcę kłamać, ale nie wiem, jak o tym mówić", wspominał.
Sposobem, by powiedzieć światu "tak, jestem gejem" okazał się kolejny utwór - "No Matter What" - który określa mianem muzycznego coming outu.
"Nie próbuj być kimś, kim nie jesteś", śpiewał wówczas.
Historia ta, jak sam przyznaje, poruszyła "bardziej niż jakakolwiek nagroda, jakiekolwiek Grammy" - po raz kolejny odnaleźć mogli się w niej bowiem inni.
Artystycznym uniesieniom ostatniej dekady towarzyszyły jednak i uczucia z przeciwnego bieguna - w tym przejmujący lęk, nierzadko bezpośrednio wpływający na fizyczność.
"Pamiętam pierwszy raz. Nagle poczułem, że nie mogę oddychać. To było tak intensywne, a przyszło znikąd", opowiadał.
Przyczyny okazały się zaskakująco oczywiste - stres, powiązany z nagłym wejściem w świat, który wymagał więcej, niż można było się spodziewać.
"Powoli nauczyłem się z tym radzić. Dlatego tak ważne jest dla mnie to, że teraz możemy o tym otwarcie porozmawiać, bo wszyscy jesteśmy ludźmi, wszyscy mamy lepsze i gorsze dni. Chcę pokazywać, że nawet ktoś stojący na scenie czasem się boi i płacze w poduszkę", wyjaśniał.
W topografii uczuć, o której opowiada Scott, jedną z najważniejszych figur pozostaje mama - towarzysząca mu w trasach, podtrzymująca na duchu i... "podkradająca" fanów oraz fanki.
"Jestem totalnym maminsynkiem i absolutnie się tego nie wstydzę. Kocham ją najbardziej na świecie, a spędzenie z nią czasu na trasie było czymś wyjątkowym", przekonywał.
Może i dlatego mówiąc o przyszłości Calum nie skupia się na planach zawodowych, choć te bez wątpienia istnieją ("marzy mi się własny koncert na wielkim stadionie").
"Bardzo chcę zostać tatą", mówi miast tego.
Pragnienie to zdaje się dojrzewać w nim od lat, zakotwiczone między pamięcią o własnym dzieciństwie a wyobrażeniem tego, jak chciałby przeżyć ojcostwo.
"Nie chcę być za stary, by biegać z nim, budować z klocków czy grać w piłkę. Mojego taty nie było przy mnie, kiedy byłem mały, więc chcę dać mu to, czego ja nie miałem - poczucie, że jest bezwarunkowo kochane. Chciałbym wychować kogoś, kto będzie chciał zmieniać świat na lepsze, tak jak ja próbuję", mówił.
W tej perspektywie nowy album - "Avenoir" - osobisty, kreatywny i nagrany w pełnej artystycznej wolności - staje się czymś więcej niż kolejną płytą. To swego rodzaju nowy etap w życiu i otwarcie kolejnych drzwi.
"To krążek, który musiałem nagrać", pointuje.
Jeśli więc jego głos brzmi dziś inaczej niż wcześniej, to dlatego, że niesie w sobie nie tylko doświadczenie, lecz i jasną wizję tego, co ma nastąpić już wkrótce. Calum Scott zaś, jak mało kto, potrafi zmieniać marzenia w rzeczywistość.
Zobacz też:






