O zapustach, redutach i polskim "Kopciuszku", czyli karnawałowe uciechy w dawnej Polsce (i to potrójnie)
Kamil Olek
Roztańczone fety na ulicach Rio de Janeiro, barwne pochody po Santa Cruz de Tenerife czy mardigrasowe rewie w sercu Nowego Orleanu – wszystko to składa się na najpowszechniejsze dziś wyobrażenie o karnawale. Historia przedpostnych zabaw (bo tradycyjnie z tym właśnie okresem były one związane) sięga jednak setek lat wstecz – jedni wywodzą ją od średniowiecza, inni zaś upatrują korzeni jeszcze w starożytności. Geneza nie zmienia jednak kultywowanego przez wieki polskiego podejścia do karnawału, o wyjątkowości którego warto wspomnieć tym samym nieco szerzej. Czym różniły się więc "zapusty" od "mięsopustów"? Kto bawił się na redutach? I gdzie "balowała" polska wieś?
"Pożegnanie mięsa" po polsku. O za- i mięsopustach, kusakach oraz innych bachusach
Badacze i badaczki karnawałowej etymologii wskazują najczęściej, że słowo "karnawał" wywodzi się od późnołacińskiego "carnem levāre", znaczącego ni mniej, ni więcej tyle, co "usuwanie mięsa" lub też od formy "carne, vale", oznaczającej dosłownie "żegnaj, mięso". I jedna, i druga teoria odnosi się, rzecz jasna, do rozpoczynanego tradycyjnie postu i eliminacji produktów pochodzenia zwierzęcego (przynajmniej niektórych) na kolejne czterdzieści dni.
Nim do Polski przybyło jednak określenie znane dziś na całym świecie, czas między 6 stycznia a "Wstępną Środą" (jak mówiono niegdyś na Popielec) zwany był "zapustami". W niektórych regionach pojęcie to stosowano wymiennie z "mięsopustami", jednak Zygmunt Gloger – etnograf i historyk – wskazuje w swojej "Encyklopedii staropolskiej", że tym mianem powinny cieszyć się jedynie ostatnie dni karnawału, czyli "ostatki zapustu". Niedzielę, poniedziałek i wtorek przed rozpoczęciem postu określano też (i znowu – wszystko zależało od regionu) "kusakami" (od "kusych", czyli "diabelskich", "czarcich") oraz "bachusami" (upamiętniając rzymskiego boga wina).
W tym miejscu warto też wspomnieć, że mimo jednoznacznie religijnego charakteru wielkiego postu, zapusty vel mięsopusty miały zupełnie inny wydźwięk, zaś duchowieństwo unisono gromiło je z kościelnych ambon, twierdząc, że "zysk czynią diabłu". To nie przeszkadzało jednak ani szlachcie, ani mieszczaństwu, ani chłopstwu...
Trzy karnawały w jednym. Jak hulano na wsi, jak w mieście, a jak na dworze?
Zacznijmy od wsi. Jak Polska długa i szeroka, a więc niezależnie od regionu, królowali tam przebierańcy maści wszelkiej, wśród nich zaś postacie takie jak baba, diabeł czy śmierć, a nawet bocian, kozioł czy niedźwiedź. Każda z nich miała przy tym konkretne znaczenie – niedźwiedź kojarzony był z futrem, które utożsamiono z bogactwem, bocian symbolizował związek z życiem i tak dalej. Barwne korowody odwiedzały domy, w których zamieszkiwali kawalerowie oraz panny na wydaniu, śpiewali, recytowali, po czym prosili o "wykup" w postaci jedzenia lub pieniędzy (co przypominać może i niektóre, nieco bardziej współczesne przedsięwzięcia). W całym kraju miejscami zapustowych spotkań były też karczmy – właśnie tam chłopi spotykali się wieczorami, by tańczyć, śpiewać, rozmawiać... Innymi słowy – biesiadować w swoim stylu.
Przaśnym karnawałowym swawolom w niczym nie ustępowały i te miejskie, gdzie zabawy organizowano nie tylko w domach czy specjalnie wynajętych salach, ale także na centralnych placach. Oskar Kolberg – etnograf i encyklopedysta – wspominał w jednym ze swoich dzieł, że liczba uczestniczących w podobnych przedsięwzięciach często szła w setki, wszystkim przyświecała bowiem jedna idea – "nahulać się do woli". W miastach organizowano również bale dobroczynne, podczas których stoły uginały się od obfitości. Nie mogły jednak równać z tym, do czego przyzwyczajona była szlachta.
Mówiąc o "warstwie wyższej", nie sposób nie wspomnieć tym samym o tak zwanych redutach, którymi nazywano bale maskowe – najczęściej na królewskich oraz magnackich dworach. Te odbywały się początkowo jedynie w Warszawie, wszystko zaś zaczęło się za panowania króla Sasa. Dzięki rosnącej popularności podobne rozrywki szybko przeniosły się do stołecznych pałaców (gdzie w szczytowym okresie odbywały się nawet cztery razy w tygodniu), by, już za króla Poniatowskiego, trafić także do Krakowa czy Poznania. Elementem obowiązkowym dla każdego uczestnika i każdej uczestniczki reduty była oczywiście maska, dzięki której w podobnych wydarzeniach udział mógł wziąć w zasadzie każdy (pod warunkiem zakupu biletu). Różnice społeczne choć na chwilę przestawały tym samym istnieć i nieraz zdarzało się, że "wielka pani" obtańcowywana była przez "nisko urodzonego" rzemieślnika, a nie za bogata panna nie odstępowała na krok magnackiego dziedzica. "Kopciuszek" w polskiej wersji? Coś w tym jest.
Niektóre z tych tradycji zakończyły swój żywot jeszcze w XIX wieku, inne pojawiały się jeszcze w międzywojniu, część zaś kultywowana jest po dziś dzień. Bez względu jednak na to, czy biesiadowano w wiejskich karczmach, tańczono na miejskich placach, czy balowano pod dworskimi żyrandolami, zapusty w Polsce zawsze jawiły się jako "coś więcej" aniżeli jedynie zabawa. Były bowiem echem dawnych tradycji, spotkaniami ludzkich pragnień z rytmem natury, a także chwilami triumfu sensu życia nad przygnębiającą codziennością. I choć czasy się zmieniają, duch karnawałowych szaleństw – w tej czy innej formie – wciąż przypomina, że oddanie się radości nie ma nic wspólnego z jakkolwiek rozumianym grzechem.