Andrycz, Tyszkiewicz, Braunek i te, które przyszły po nich. Na tropie Łęckiej idealnej
"Ciekawem zjawiskiem była dusza panny Izabeli" – pisał Prus, kreśląc postać, która od pokoleń zajmuje istotne miejsce w świadomości literackiej Polek i Polaków. Dziwić nie powinno więc, że jej ekranowe czy sceniczne rozwinięcie trudno zaliczyć do zadań niewymagających. Nim jednak rozpocznie się rwetes związany z odtwórczynią roli Łęckiej w najnowszej adaptacji, a pełne przekonania głosy zaczną antycypować, że wskazana aktorka "nie nadaje się, bo...", pochylmy się nad tymi, które "lalkowy" epizod mają już za sobą. Każda z nich dołożyła bowiem swoje do tej niejednoznacznej mozaiki i każda – bez najmniejszego wyjątku – spotkała się z (nie zawsze konstruktywną) krytyką.

Nina Andrycz – pierwsza Łęcka Rzeczypospolitej (i to nie tylko tej Ludowej)
Nie sposób mówić o scenicznej historii Izabeli Łęckiej, nie zaczynając od pierwszej z pierwszych. W roku 1952 Nina Andrycz, nie bez przyczyny nazywana "wielką damą polskiej sceny", jako pierwsza podjęła się bowiem pełnoskalowego wykreowania postaci Izabeli Łęckiej na teatralnych deskach – choć sama powieść liczyła sobie wówczas ponad 60 lat. Reżyserem monumentalnego przedsięwzięcia stał się Bronisław Dąbrowski, na scenie Teatru Polskiego w Warszawie aktorce towarzyszyli zaś między innymi Lech Madaliński (Wokulski), Jerzy Leszczyński (Łęcki), Seweryna Broniszówna (Zasławska) czy Aleksander Zelwerowicz (książę).
Andrycz miała już za sobą lata intensywnej pracy scenicznej, Łęcka dołączyła zaś do panteonu wielkich dam, które stały się jej znakiem rozpoznawczym. Przez kolejne sezony wcielała się w pannę Izabelę blisko 300 razy, stając się nie tylko jej scenicznym ciałem, ale i punktem odniesienia dla przyszłych aranżacji. Jej Łęcka nie była delikatną, zagubioną białogłową z wyższych sfer, lecz kobietą z granitu i porcelany jednocześnie. Cechą charakterystyczną wizerunków kreowanych przez nią stała się bowiem koturnowość – wyniosłość sylwetki, szlachetny patos, obecny zarówno w słowie, jak i geście– w której to, niepodrabialnej i zupełnie świadomej, tkwiła jej artystyczna siła. Pozwalała więc tedy Łęckiej nie tylko błyszczeć, ale i pękać w chwilach, gdy stawało się to niezbędne. Co najważniejsze jednak – Andrycz nie tylko grała, ale i była panną Izabelą. Na długo nim ktokolwiek spróbował założyć jej suknię ponownie.
Nie obyło się bez zastrzeżeń, a jakże. Krytyka – z należną sobie mocą – zareagowała błyskawicznie, a samej zainteresowanej, mimo niepodrabialnej klasy i niezaprzeczalnego doświadczenia, oszczędzać nie zamierzano (choć nawet najostrzejsze opinie mogłyby zostać uznane w dzisiejszych realiach za pochwałę). Najczęstsze zarzuty dotyczyły wspomnianej już wyniosłości, zbyt teatralnej, manierycznej czy emfatycznej. Niezrozumienie? Być może. Andrycz, jak na ironię, została bowiem skrytykowana za... zbyt wiernie oddanie postaci. Nie próbowała jej uwspółcześniać czy tłumaczyć, a wystawiała w całej lodowatej okazałości. Być może właśnie dlatego zapamiętano ją na tak długo.

Beata Tyszkiewicz, czyli jak panna Izabela weszła na ekrany (i już tam pozostała)
Wyobrażenie Izabeli Łęckiej sprowadza się jednak na ogół do twarzy innej z dam, tym razem polskiego kina, a mianowicie do Beaty Tyszkiewicz. W momencie ekranizacji "Lalki", której to w 1968 roku podjął się Wojciech Jerzy Has, była u progu aktorskiej dojrzałości, za sobą miała zaś tak głośne tytuły jak "Zemsta", "Rękopis znaleziony w Saragossie", "Pierwszy dzień wolności" czy "Popioły". Jednak to Łęcka w jej wykonaniu niemal z marszu stała się figurą ikoniczną – pełną gracji, wdzięku i dystyngowanej melancholii, napędzając przy okazji dalszą karierę. Odziana w biel, powolna w ruchach, wypowiadająca słowa jakby szeptem była zjawiskiem. A zarazem czymś więcej aniżeli jedynie "ładnym obrazkiem".
Wypełniając kronikarski obowiązek, przypomnieć należy, że u boku Tyszkiewicz pojawili się chociażby Mariusz Dmochowski (Wokulski), Halina Kwiatkowska (Krzeszowska), Kalina Jędrusik (Wąsowska) czy Jan Machulski (Ochocki) – jednak to ona królowała w tym gronie niemal niepodzielnie. Nie stworzyła postaci chłodnej arystokratki z zamkniętej szafy – wręcz przeciwnie. Jej interpretacja była miękka, introwertyczna, oparta na subtelności i rezygnacji. Nie Łęcka-wydmuszka, a Łęcka-wewnętrzna emigrantka – oderwana od rzeczywistości nie tylko statusem, ale i własnym charakterem. Nie kobieta aktywna, tylko kobieta bierna – i może właśnie dlatego tak silnie wpisywała się w tonację filmu Hasa.
Nie wszystkim to jednak wystarczyło. Artystce zarzucano nadmierną łagodność, przesadną melancholię czy zbyt małą siłę rażenia. Taka Izabela – pisał po latach Stanisław Janicki – nie mogła fascynować Wokulskiego. Bo przecież ten zakochiwał się nie w urodzie czy tytule, ale przede wszystkim w kobiecie, która miała być jego równą partnerką – o silnym umyśle i jeszcze silniejszej osobowości. Tyszkiewicz tę stronę Izabeli wygładziła, a może nawet całkiem pominęła - i dla części widzów ta gładkość stała się zgrzytem. Dla innych jednak - właśnie tym, co czyniło (i wciąż czyni) pannę Łęcką tak hipnotyzującą.
Małgorzata Braunek – telewizyjna Łęcka w cieniu poprzedniczki
Niemal dekadę po premierze filmu Hasa, "Lalka" powróciła – tym razem jednak nie na ekran wielki, a szklany, stający się wówczas najpopularniejszym przekaźnikiem kultury masowej. Adaptacji podjął się Ryszard Ber, który postanowił rozwinąć temat na przestrzeni dziewięciu odcinków, angażując plejadę ówczesnych gwiazd, w tym Jerzego Kamasa (Wokulski), Alinę Janowską (Krzeszowska), Romana Wilhelmiego (Starski) czy Martę Lipińską (Stawska). Rolę panny Łęckiej powierzył zaś Małgorzacie Braunek. Ta, mając za sobą między innymi Oleńkę Billewiczównę, była wówczas na etapie "przechodzenia" – z ikony młodszego pokolenia do aktorki środka. W "Lalce" miała zaś nie tylko wypaść wiarygodnie, ale i zmierzyć się z pamięcią o Tyszkiewicz, która, tak wtedy, jak i dziś, stanowi dla wielu jedyny słuszny punkt odniesienia.
Braunek postawiła jednakże na inną tonację – jej Izabela była tym samym chłodniejsza, bardziej wyniosła, z wyraźnie podkreśloną obcością wobec świata, który reprezentował Wokulski. Grała bardziej spojrzeniem niż słowem, oszczędzała gesty, co czyniło ją niezwykle powściągliwą – choć zdaniem niektórych zbyt powściągliwą, by wzbudzać pożądanie. W tej interpretacji wewnętrzny ogień ustępował miejsca zewnętrznej posągowości – momentami zdawała się tym samym nie tyle marmurową arystokratką, ile postacią wykreowaną przez samego Stanisława, projekcją, która przy bliższym poznaniu nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością.
Oczywistym wydaje się, że serialowa kreacja nie przypadła do gustu wszystkim. Krytyka zarzucała tym samym Braunek między innymi sztuczność – zarówno w sposobie mówienia, jak i w budowaniu dystansu wobec otaczających ją postaci. Głoszono, że w porównaniu do Tyszkiewicz wypada "blado", że jej "niechęć do Wokulskiego" wygląda na wyreżyserowaną, a nie instynktowną, a cały chłód – choć teoretycznie uzasadniony – zdominował postać do tego stopnia, że trudno było w niej dostrzec człowieka z krwi i kości. Momenty słabości nazywano z kolei wyliczonymi – jakby Łęcka-Braunek nie tyle cierpiała, co wiedziała, że w tej scenie wypada jej cierpieć. A jednak była inna. I to samo w sobie czyni ją wartą zapamiętania. Nie próbowała się podobać, pozostała niewzruszona, zamknięta, wręcz nieprzystępna. I dlatego, jak jej literacki pierwowzór, pozostawiła po sobie ślad niejasny, niepewny a przy tym trudny do zatarcia.
Nie oznacza to jednak, że po Braunek trop się urywa. Panny Izabele, mniejsze i większe, pojawiały się w teatrze jeszcze wielokrotnie – nie zawsze w wielkich adaptacjach, nie zawsze w pamiętanych inscenizacjach, ale każdorazowo z obowiązkiem zmierzenia się z cieniem poprzedniczek. W roli Łęckiej widzieliśmy między innymi Magdalenę Cwenównę, Anitę Sokołowską, Kingę Preis czy Marię Chwalibóg. Każda z nich coś wniosła, coś odjęła, coś wyostrzyła. Jedne grały księżniczki z lodu, inne kobiety z krwi i cienia. A jednak żadna – i nie ma w tym krzty przesady – nie uniknęła komentarzy. Bo z Izabelą zawsze będzie problem. Za chłodna. Za ciepła. Za śliczna. Za współczesna. Za archaiczna. Za bardzo jak Tyszkiewicz. Za mało jak Tyszkiewicz. Cokolwiek więc stanie się teraz, jedno jest pewne – nowa Łęcka nie zostanie oszczędzona. Krytyka już ostrzy pióra i przygotowuje porównania, reszta czeka natomiast, by orzec, że "nie pasuje". Bo panna Izabela to rola-pułapka. Kusząca, wymagająca, rozbrajająco trudna. I choć tytułowy trop za "Łęcką idealną" może się wydawać naiwny, jedno wiemy na pewno. Postać ta – nawet nieodgadniona – wciąż działa jak magnes.
